Mam dwa warkoczyki, bordową sukienkę w białe grochy, maluczkie trzewiczki i przepełniona jestem niezwykłym podnieceniem... Święto Sadów - taaa, to jest coś! Na środku Rynku stoi duuuża, drewniana scena, cała zbita z dech. Tę scenę, my, dzieci, lubiliśmy najmocniej - a właściwie najmocniej to lubiliśmy tę wielką dziurę pod nią. Wchodziliśmy tam całą gromadą i - z ekscytacją - bawiliśmy się w najróżniejsze gry. Wspaniała to była kryjówka! A jakiż radosny, donośny głos roznosił się po Rynku i odbijał od kamieniczek, gdy wszyscy na: raaaz-dwaaa-trzyyyyy! zaczynaliśmy razem skakać po tych dechach. Ojejciu, to była frajda! Co roku, gdy tylko pod Ratuszem pojawiały się deski, w nas już kipiało od nadmiaru energii i bulgotało od uciechy. Nie wspominając o tym, że na samą myśl o wacie cukrowej, nasze palce robiły się lepkie i rozentuzjazmowane, a buzie roześmiane od ucha do ucha. Oczy proszone były do tańca przez feerię barwnych straganów. Zawsze urządzałam sobie prywatny konkurs na najpiękniejszy wieniec - a było, oj, było spośród czego wybierać. Miałam także swojego ulubionego Sprzedawcę - cały rok ciułałam pieniążki, by potem - z lubością - rozpuścić je u niego. Ten sympatyczny pan wtłaczał duszę w ludziki i inne stworzonka, wykonane z darów natury: kasztanów, żołędzi, szyszek. Do dziś, w moim domu rodzinnym, stoi za szybą maleńka, skromna szyszkowa myszka. Może to dziwne, ale ja co roku, z drżeniem serca, wypatruję staruszka z takimi cudeńkami... Tęsknię też do czasów, gdy już o szóstej rano gościliśmy rodzinę z Wrocławia ("bo potem nie będzie gdzie zaparkować"), która rokrocznie zaopatrywała się tutaj w jabłka, ziemniaki i kapustę ("bo tu najlepsze i najtańsze"). Jedyne czego nie cierpiałam w Święto Sadów to deptania tejże właśnie kapuchy - "żeby dobrze puściła sok, bo wtedy lepiej się ukisi"...
- "Mamo, idziemy już?" - z objęć zadumy wyrwały mnie znajome głosiki. - "Tak, tak, idziemy" - ocknęłam się, choć jedną nogą wspomnień pozostałam po tamtej, pięknej, stronie...
No a ta niedziela (co to w sobotę miała swój początek)... to nie była typowa, trzebnicka niedziela. Bo takie "zwyczajne niedziele", to (tutaj, na Rynku) długo przeciągają się i ziewają leniwie... aż kroczyć zaczynają uroczystymi ubiorami i lśniącymi butami do Kościoła Pawła i Gawła (wersja moich synów, bo to - naturalnie - o Piotra i Pawła rozchodzi się).
A Ta Niedziela to rwała się do życia, jak żadne inne. Niecierpliwie, ekstatycznie i z namiętnością. Wrzała, postukiwała, rozkładała się, kusiła czerwienią jabłek i gadała, gadała, gadała... - żeby wszyscy, także ci po drugiej, wewnętrznej, stronie szyb prędko zbierali się już i kosztowali tej niedzielnej rozpusty.
Ta niedziela była wyjątkowa jeszcze z jednego względu. Rozprzestrzeniła się na wszystkie krańce Trzebnicy, rozbryzgała wrażenia w każdym jej zakątku, nie skupiała się jedynie na Rynku. Najpierw popędziliśmy doświadczać ją pośród leśnych duktów. Tam miały miejsce comiesięczne LEŚNE PRZEDBIEGI. Kiedy tylko w swe macki nie zagarnia nas jakaś infekcja, albo niebo nie spluwa nam w twarz paskudną pogodą - my swoimi tropami znaczymy trasę Leśnych Przedbiegów. Jesienne biegi są chyba najurokliwsze - wiatr pieszczotliwie tańczy w koronach drzew, liście - jeszcze nieśmiało, ale już - pąsowieją, rozmaite stworzonka wychodzą nam na przeciw (padalec, jaszczurka, mała żabka, całe armie żuków i ślimaków, koniki polne), a dzięcioł wystukuje marszowy rytm. Szkoda wielka, że tak niewiele osób korzysta z dobrodziejstw (walory estetyczne i zdrowotne) Leśnych Przedbiegów.
Kiedy już zaznaliśmy ciut rekreacji, przenieśliśmy się do Królestwa Złotej Rybki. Oto bowiem, nieopodal, Waleczni Wędkarze stanęli w szranki o rękę (a właściwie: płetwę) ZŁOTEJ RYBKI. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie przynieśliśmy ze sobą sprzętu moczykijowskiego - niemniej: pokibicowaliśmy trochę dzielnym i niezwykle cierpliwym wędkarzom (nie oczekując jednak na wyniki tegoż starcia).
Zaraz potem nasze siedmiomilowe buty zawiodły nas do Bazyliki. Tam miejsce miała niezwykła WYSTAWA. Nie mnie wypowiadać się na tematy związane ze sztuką, bowiem znam się na niej tyle, co... co... noooo, wiecie...
Cykl prac pana Łozowskiego wywarł jednak na mnie ogromne wrażenie. Jam prosta kobita jest: uwielbiam otulać się prostolinijnością i otaczać prostotą - taką ozłoconą ciutkę pyłkiem wrażliwości i okraszoną posmakiem wartości etycznych. Opowieści drewnianej duszy fantastycznie wkompilowały się w tę lukę, którą pozostawiam na zasmakowanie czegoś pożywnie wytrawnego. One są takie ciche, niepozorne, nienachalne - że aż niedzisiejsze. I przez to rozkochały mnie w sobie od pierwszego wejrzenia. Ale nie spadły na mnie jak łobuzerski, ulewny deszcz - ja nasiąkałam nimi z każdym krokiem, każdym spojrzeniem, każdym oddechem... lekuchno... troszkę... mocniej... na zabój! Zauroczyły mnie prostotą materiału. Uwielbiam drewno, a już najmocniej takie niekształtne, nieregularne, wymykające się sztuce szlifowania i wszelkim nakazom poprawności... Takie tutaj obłupane, tam pozdzierane, tu z sękiem, a tam przypalone czy dziurawe. Takie drewno ma jakąś swoją Opowieść - wszak wcześniej wiodło królewskie życie drzewostanu. A to wiatr oprószył je powiewem tajemnic, a to deszcz obmył szeptem niebios, a to ptak oblepił tęsknym śpiewem, a to człowiek zakopał w jego cieniu jakiś sekret... Kiedy to drzewo zmieni stan skupienia na deskę, ramę okienną czy wierzeje - ciągle ma w sobie tę samą duszę. Duszę skąpaną w rosie namiętności. A kiedy duszę tę oblec w jakąś formę, pociapkaną barwami i obmytą kształtami - otrzymujemy Mistycyzm w najczystszej postaci. Te twarze - wychodzące z desek - wchodzą w nasze dusze - pozostawiając w nas ślad na całe życie. Kiedy obrastałam tymi reliefami, a w moje uszy wsączać poczęła się Antonina Krzysztoń, poczułam, że - oto - wkroczyłam w inny wymiar, że faktycznie "jest inny świat"...
Wystawa Janusza Łozowskiego przyćmiła nieco swym blaskiem ekspozycję przygotowaną przez uczniów z Zespołu Szkół im. ks. Wawrzyńca Bochenka w Czeszowie. Szkoda, albowiem gdyby nie to, że ciężko naraz strawić aż tyle dobrych wrażeń, to zbiór zatytułowany „Ksiądz Bochenek. Patron wesoły, strzeże wrota naszej szkoły” także okazałby się zjadliwy i smaczny. Muszę przetrawić - i wtenczas, z lubością, wrócę po resztę rozkoszy...
Po tak owocnym wstępie ciągle jeszcze mieliśmy chrapkę na Święto Sadów. Postanowiliśmy doświadczyć go, rozpoczynając od źródła - czyli rozpościerając wzrok na okoliczne sady. Kiedy nakarmiliśmy już zmysły pachnącą, jesienną zielenią - skierowaliśmy swe kroki do Rynku. Tam każdy mógł wybrać coś dla siebie - i odłamać rzęsisty kawałeczek tego, co najbardziej mu smakowało. Powietrze przesiąknięte było kuszącymi zapachami, nie brakowało podniebiennych przyjemności, morze ludzkich talentów rozlało się na straganach pełnych rękodzieła. Ze sceny wybuchały salwy śmiechu oraz kaskady melodyjnych dźwięków. Idąc, ocieraliśmy się o tysiące ludzkich istnień - ocean potrzeb, pragnień i oczekiwań. Nie sposób sprostać im wszystkim, ale gdyby kiedyś zaprzestano kultywowania tradycji Święta Sadów - z pewnością gro z nich czułoby się zawiedzionymi i odartymi Z Czegoś Ważnego.
Ja mam nadzieję, że ono nigdy nie umrze. Pochowaliśmy już zbyt wiele wartościowych inicjatyw (Noc Świętojańska, Zlot Czarownic, koncerty między stawami, na Kociaku i w miniamfiteatrze obok teraźniejszego Sądu, Jarmark Cysterski? - co z nim?). Trzymam kciuki za nasze sady, by nie odeszły w niepamięć - jak ulotniła się magia źródeł mineralnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz