18.01.2013

Polonez na trzebnickim Rynku (2013)


Tekst powstał dla Starostwa Powiatowego w Trzebnicy:
http://powiat.trzebnica.pl/index.php/news/view/504

 W piątek, osiemnastego stycznia, Roku Pańskiego
 dwa tysiące trzynastego,
 w samym sercu dolnośląskiej Trzebnicy,
 poloneza odtańczyli ochotnicy.

 Gdy zegar na Ratuszu wybił południe,
 Rynek zapulsował cudnie,
 po raz już czwarty zadość się stało,
 tradycji wszak nigdy zbyt mało.

 Uczniowie szkół ponadgimnazjalnych powiatu trzebnickiego,
 tegoroczni maturzyści Liceum Ogólnokształcącego
 oraz Powiatowego Zespołu Szkół nr 2 w Trzebnicy
 a także ich koleżanki i koledzy z malowniczej okolicy:

 z Liceum w Obornikach i Zespołu Szkół w Żmigrodzie,
 nikt nie poddał się zimowej pogodzie…
 Choć chłód wdzierał się pod kurtki i płaszcze,
 melodia poloneza ciepłem serca głaszcze.

 Nie brakło dyrekcji szkół, ni władz samorządowych
 (do tańca chodzonego rokrocznie gotowych).
 Wszyscy na wysokości zadania stanęli,
 taktami narodowych zwyczajów płynnie płynęli.

 Teraz już tylko czekać maja, aż zakwitną kasztany…
 Zdacie matury? Zdamy!









Pan Burmistrz z córką Olą,
pan Starosta z córką Adą,
obaj pogodni i dumni,
z miną bardzo radą.



































Belgijka 
Belgijka 



Super Kot - maskotka Trzebnicy

Zdjęcie pochodzi ze strony trzebnickiego Urzędu Miejskiego:
Super Kot z Trzebnicy

Super Kot I

Superman przyśnił mi się dzisiejszej nocy,
zapytałem go o źródło nadprzyrodzonej mocy,
odparł: "w życiu trzeba być dobrym, empatycznym i przyzwoitym,
pracowitym i ze swoją małą ojczyzną zżytym".

Rano obudziłem się i własnym oczom nie wierzyłem,
jakimś cudem w superbohatera też się przemieniłem,
teraz stoję na straży moralności i ekologii kociogórskiej krainy…
No co, nie róbcie takiej zdziwionej miny.

Jak na Kocie Góry przystało,
to co się ze mną stało,
jest niebywałe i wyjątkowe:
spójrzcie, mam bystre oczka, uszka i kocią głowę,

futerko, cztery łapki i zgrabny ogonek,
a pierwsza powojenna dolnośląska stolica (Trzebnica)
to mój ukochany domek;
tutaj mam przyjaciół, rodzinę i wiele do zrobienia…
Kiedyś Wam jeszcze o tym opowiem. Do usłyszenia.



Super Kot II

Raz, dwa, raz i dwa,
cześć, to znowu ja,
Super Kot, maskotka Trzebnicy;
ciekawi jesteście co porabiam w okolicy?

Jestem wielkim społecznikiem, miłuję kulturę,
kto na bakier z zasadami bezpieczeństwa – dostanie ode mnie burę;
chcę, by dzieci miło się tu bawiły,
w zgodzie, radości i szacunku w naszym mieście żyły.

Zachęcam, by lubić historię, mieć wiedzę o dziejach dawnych,
a także pielęgnować poczucie humoru, kąpać się w historiach przezabawnych,
namawiam do postaw proekologicznych, poszanowania środowiska,
czystość i dbałość o Matkę Naturę jest mi bardzo bliska.

Wiem, jak ważne jest zdrowie, uczę jak o nie należycie dbać,
podpowiadam, by profilaktyki się nie bać.
Uczulam, by słabszym zawsze dłoń podawać,
swoim zachowaniem – dobry przykład dawać.

Sprawdzam parki, czy właściciele po pupilach sprzątają,
obserwuję co się dzieje, gdy czarne kocury przesądnym drogę przebiegają,
pilnuję, by podczas marcowania za głośno nie było…
Chciałbym, by wszystkim dobrze się tutaj żyło.

Czuwam, by Lubuszka i Kociogórek,
Stawcio, Aquarius i Nastroszek – zadziorny kocurek,
grzecznie się sprawowały
i turystów (tym samym) w sobie rozkochiwały.

Krótko mówiąc: porządku tu doglądam,
bo szczęścia trzebniczan – jak niczego na świecie pożądam.
Wraz z Sierżantem Uśmiechem i Komisarzem Lwem
kochamy wszystkie dziateczki, one nas też – dobrze wiem.



Super Kot III

Kto pomoże starszej pani nieść ciężkie reklamówki?
Super Kot, i to bez najmniejszej wymówki.
Kto przeprowadzi przez ruchliwą ulicę spłoszone dziecię?
Super Kot, naturalnie. Może jeszcze nie wszyscy wiecie,
że Super Kot podsunie też numer alarmowy,
gdy w panice cyferki nie chcą przyjść do głowy.
Idąc za tobą, szepnie: "psssyt, papierek do śmietnika";
niechaj kultura radośnie pośród nas bryka,
niech złe zachowania ze wstydem zmykają,
i wstępu do naszych kociogórskich sumień nie mają.
A gdy nudzisz się, podpowie jak aktywnie czas spędzać,
ogonkiem będzie od ciebie smuteczki odpędzać,
gdy pokłócisz się z przyjacielem – zachęci do pojednania,
przeprosin i wzajemnego rączek podania.

A jak rozpoznać, że był tu? Zawsze i wszędzie
na znak ten odbijać łapkę swą będzie.
Gdy ślad czarnej łapki dostrzeżesz opodal,
wiedz, że koci bohater właśnie komuś pomocną dłoń podał.





15.01.2013

Wspomnienie (nieboszczki) Punkowej Orkiestry Świątecznej Pomocy


Młodych uprasza się o nieczytanie. Grozi zgorszeniem. Przynajmniej do wieku, aż zaczną dojrzewać.

Starszych prosi się o zrozumienie. Kiedyś wół też cielęciem był. Choć zapomniał. Jak sobie w trakcie zamierza przypomnieć – wspaniale. Jeśli nie – już na tym etapie powinien zaprzestać lektury.


Lata 90. ubiegłego wieku. Niektórzy byli jeszcze piękni i młodzi. Inni tylko piękni, bo zaczynali już przekraczać niebezpieczne progi dorosłości. Zdarzali się też tylko młodzi, bo z tą krasą to jakoś na bakier żyli. Bez względu na to do której kategorii zaliczaliśmy się, chyba wszyscy dalibyśmy palec pod budkę, gdyby zapytano: czy uważasz, że to był dobry czas? Bo był. Niezaprzeczalnie.


Się wtedy chciało. Walić przez kawał Polski. W śniegu po pas. W mrozie po czubek nosa i najdrobniejszy skrawek najmniejszego palca. W zasyfionym kiblu niezastąpionych Polskich Kolei Państwowych. W dziesięciu – w jednym kiblu. Gdy biletu było brak, a zdesperowanym się było, by dotrzeć do Krakowa.


Że Wawel, Sukiennice, Brama Floriańska, Barbakan czy Kościół Mariacki? Wtedy mieliśmy jeszcze czas na odkrywanie zabytkowych pereł. Zdążymy. Gorzej gdy spóźnimy się na koncert. Wejściówek jeszcze zabraknie. Albo przeoczymy muzycznych guru.


Uwielbiałam miny przechodniów, gdy przez miasto przelewała się fala kolorowych, dziwnie wyglądających ludziów. Dumnie sterczące irokezy. Ćwieki, żyletki, krowie łańcuchy. Skóry, pasiaki, polaki, rumuny, martensy. Skandowane okrzyki i niewybredne śpiewy.


To było prawdziwe święto punk rocka. Cały rok czekało się na Punkową Orkiestrę Świątecznej Pomocy, zwaną następnie Czad Orkiestrą (niestety na Jarocin wielu z nas urodziło się ciut za późno, toteż impreza ta zastępowała nam ów festiwal). Odkładało się złocisze na tę okazję. A jak nie udało się odłożyć, to sępiło się bez skrupułów. By wejść na koncerty. Bo bilet do najtańszych nie należał – aczkolwiek szło przecież na szczytny cel, na dzieciaki. Co niektórzy gotowi byli zrezygnować z kilku szkarłatnych trunków, by podzielić się z dzieciakami. „Dobre ludzie” tam zjeżdżali.


Całe załogi. Z nadmorskiej północy, ze środkowej części naszego pięknego kraju, z samiuśkich Bieszczad. A jaka to radość była, gdy się spiknęli tacy znajomkowie z Woodstocku! Nie do opisania. Bo tak się wtedy widywaliśmy: latem, w Żarach, w styczniu, w Krakowie, ewentualnie na Sylwestra, urodziny, tudzież większy punkowy koncert…


PKP. To tam wylewała z koryta rzeka. Rozlewała się po peronach, raz po razie wzburzając się okrzykami radości, gdy znajome twarze wpadały na siebie z impetem, bądź zupełnie niespodziewanie. Potem zrzuta. Ile kto miał. Że jeden dwa, a drugi dwadzieścia – jakie to miało znaczenie? Dopadało się mniejszy czy większy sklep. Ogromny stos bilonu na ladę. W zamian szkło – w rękawy, pod pazuchę, w plecaki. Wtenczas królowały patyki, truskawki, osiemnastki, byki, hulanki, bałagany i porzeczki. Ile procent duszy?


Następnie parki, bramy, ławki. Świat do nas należał. Przynajmniej ten niewielki jego skrawek, gdzie akurat królowaliśmy. Czasem próbowały tam wtargnąć jakieś bojówki. A to łyse głowy, a to paski na dresowych spodniach. Adidasy kontra glany. Leciały kosze na śmieci. Lała się krew. Tamowało się koszulami. Kilka plam więcej nie robiło im żadnej różnicy. Się załatało. Się polało alkoholem, by odkazić. Się zagoi. Do wesela. Jeszcze czas. Nie pora na takie gorsety.


Tylko zmieniają się kolory. Czerwony. Żółty. I zielony. Wbić się do hali (najpierw Hala Korona, potem Klub 38) wcale nie było łatwo. Setki osób chciało być tam już, teraz, natychmiast. Podobnie jak ty. Z tamtych czasów pozostał mi lęk przed ściskiem. Słabsi mdleli. Ale dzięki temu wnosiło się ich do środka. Gorzej gdy wyniesiono ich na tyły. I kilkadziesiąt minut przepychanki poszło w plecy. Niejednokrotnie modliłam się, by zawartość czyjegoś żołądka nie wylądowała na moich plecach.


Kiedy już odstało się swoje, kiedy zdobyło się upragniony bilet (czasem udawało się odkupić taniej od biesiadników, którzy wprawdzie kupili w przedsprzedaży, ale potem stwierdzili, że jednak wolą skonsumować kilka trunków więcej, bo muzyki i tak prawdopodobnie nie będą pamiętać), trzeba było jeszcze przetrwać bramkę, a na niej macankę. Czy nie wnosisz czegoś niedozwolonego (a lista była najczęściej baaardzo długa)? Czy nie przemycasz alkoholu? Czy ściągnąłeś pasek od spodni?


Na scenie się już działo. Pan Witek, gość z Atlantydy, jego kultowe pudło i koń, co to trochę przyduży urósł i nie wszędzie się mieści. Patyczak, bard nad bardy, nie do zdarcia i z pancerzem opierającym się wszelkiej krytyce. Potem zresztą spłodził Brudne Dzieci Sida. Strajk, Dee Facto, Bunkier, Robotnik, NOG, Karcer, Farben Lehre, Sajgon, Ukraina, Psy Wojny, Prawda, Hurt, Blade Loki, Bulbulators, The Analogs, Podwórkowi Chuligani, Cela Nr 3, Gaga/Zielone Żabki/Radical News, KSU, Quo Vadis, GBH, Anti-Nowhere League, The Vibrators, Los Fastidios, Oxymoron czy Oi Polloi – to niektóre z nazw, które przewinęły się przez krakowskie granie. I pogo. Pogo. Pogo. Do utraty sił.


Po wszystkim wracało się podstawionym autobusem, w asyście policji. Przeżuwało się niedosyt w ustach. I połykało pigułę żalu, że teraz znów dopiero za rok. Ale najpierw trza było wymarznąć swoje na PKP, w oczekiwaniu pociągu powrotnego. Już bez takiej werwy jak w tamtą stronę. Koniecznie machało się łapą na pożegnanie do Lucka, w kraciastej, robotniczej koszulinie. Jeszcze uśmiech do punkówy, która rokrocznie przyjeżdżała w komunijnej sukience (cóż, że przybrudzonej i podartej) i z pluszowym psiakiem na plecach? Im szpetniej, im bardziej kontrowersyjnie, tym lepiej – takie motto nam wtedy przyświecało.


W 2002 roku była pamiętna zadyma. Ulubiony temat mediów, gdy chodzi o subkultury. Rok później odbyła się chyba ostatnia Czad Orkiestra. Przynajmniej my więcej już tam nie byliśmy. Zawsze z sentymentem przypominamy sobie te koncerty, organizowane przez pana Janusza Krzeczowskiego.


Zostały wspomnienia, wymieniane między sobą od czasu do czasu. Kasety VHS oraz magnetofonowe. Bilety (zapodziane gdzieś - niestety - podczas przeprowadzki). I zdjęcia (z klisz), w formie tradycyjnej, namacalnej, takiej, której daleko jeszcze do cyfrowej jakości. Tak daleko, jak daleko dzisiejszemu pokoleniu do tamtych czasów.


Dla nas to ledwie krok. Przecież nie przyznamy się, że tak bardzo się postarzeliśmy.   

P. S. Dziękuję Darkowi za to, że nieraz podrasowuje moją kulawą pamięć...

13.01.2013

Kolędy Polskie w wykonaniu Kantorów Kajdasza


W drugą niedzielę stycznia, podczas gdy cała Polska skąpana była bryzą orkiestrowego szaleństwa, w klasztorze sióstr boromeuszek odbył się koncert Kolęd Polskich, w wykonaniu chóru Kantorzy Kajdasza, pod dyrygenturą Marka Zborowskiego, przy organach zaś gościł profesor Tadeusz Zathey.

Na ulicach wielkoorkiestrowy pośpiech, wartki nurt miedziaków wrzucanych do puszek, wolontariusze z sercami na dłoniach i nie tylko, nieśmiertelny rock n’ roll. Za murami klasztoru… cisza, spokój, skupienie, refleksja. Choć i tam nie brakowało czerwonych serc, naniesionych klejem życzliwości i pokoju na płaszcze, kożuchy czy kurtki.

Od jakiegoś już czasu Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza krzewi wśród trzebniczan kulturę „wysokich lotów”. Myślę, że nie będzie przesady w stwierdzeniu, iż boromeuszki niejako roztoczyły mecenat nad pracą duchową w dziedzinie nauki, literatury, sztuki, teatru czy muzyki. Nie uświadczy się tu bowiem artyzmu skalanego mianem kultury masowej, jeno same najsmakowitsze, najwykwintniejsze, najdostojniejsze kąski, często niedostępne dla przeciętnych rodzin (gdyż: bariera komunikacyjna, materialna czy zwykła nieznajomość tematu, albowiem obecne media rzadko kładą nacisk na elitarne, twórcze indywidua (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), propagując raczej to, co chwytliwe i … opłacalne).

Mam nadzieję, że działania sióstr – jak dla mnie: nieco za mało nagłośnione, przez co nie docierają do zbyt szerokiego grona (a może zwyczajnie mylę się i do kogo mają dotrzeć, do tego docierają?) - dadzą podwaliny ku temu, aby rozlazła po wszystkich kątach sieczka popkultury szczezła i zrobiła na scenie i (przede wszystkim) w ludzkich umysłach miejsce dla tego, co wartościowe i z pożytkiem dla społeczeństwa.

Jeśli moje pragnienia są zbyt daleko posunięte (w końcu po to mamy rozum i wolną wolę, byśmy sami oceniali co dla nas najlepsze), jeżeli słowa o szczezłej popkulturze miały zbyt jaskrawe zabarwienie, niechaj więc owe działania staną się choć przylądkiem alternatywy dla tych, których mierzwią lansowane wokół standardy. Niech będą przystanią dla zmęczonej duszy, styranej krzykliwą - nie mającą nie tylko żadnych granic, ale i oporów – pstrokatą, pełną włóknistego mięsa (którym się później nieprzyjemnie odbija i które przeszkadza pomiędzy zębami), zubożającą nas intelektualnie i emocjonalnie pseudokulturą.

Ale wróćmy do tematu… Kolędy Polskie w wykonaniu Kantorów Kajdasza były tym, czego potrzeba, aby przedłużyć nieco bożonarodzeniową magię. Nie tę (pseudo)magię, która puszy się na wystawach sklepowych już od listopada. Nie tę, która migoce z każdej strony, krzycząc: ja, mi, moje, mnie… kup, nabyj, musisz, potrzebujesz, koniecznie. Ale tę, która wypływa ze źródła tradycji, która skrzy się i promienieje pokorą, skromnością i… polskością.

Te chóralnie śpiewy pozwoliły – choć na moment jeszcze – otulić się serdecznością i chwałą Tamtej Niezwykłej Chwili, gdy to zstąpiły z nieba wysokiego tryumfy Króla Niebieskiego. Pomogły zanurzyć się w zadumie i refleksji nad cudem zimowej nocy, choć mroźnej – jednako najcieplejszej w roku. W barwnym kanonie niepowtarzalnego piękna. W rzewnej subtelności, wysublimowaniu i delikatności tego muzycznego menu. Zachęciły, by zamyślić się również nad tym czym jest sztuka, misterium tworzenia, szacunek dla każdego dźwięku, wyrazu, pojęcia, człowieka. W tej świątyni muzyki drgała w powietrzu myśl profesora Tadeusza Zatheya (wyczytana przeze mnie bodaj w którymś z wywiadów z udziałem tego wybitnego organisty i dyrygenta), iż „najpiękniejszym instrumentem świata jest głos ludzki”. Była wyczuwalna także obecność duchowa twórcy Kantorów, wielkiego mistrza, śp. Edmunda Kajdasza.

Niezwykłe to były chwile. Przybyła publiczność łapczywie spijała z ust chóralnych śpiewaków każdą nutę, każde słowo, nieśpiesznie delektując się nimi. Wszystkie troski przyblakły, codzienność została za murami klasztoru, była tylko polskość, tradycja, kolędy, i te wspaniałe głosy… niżej, wyżej, ciszej, głośniej, wolniej, prędzej, zgodnie z życzeniami dyrygenta. Nie zabrakło też wspólnego kolędowania, bowiem – jak mawiają – kolędy są nie tylko do słuchania, ale przede wszystkim do śpiewania.

Pewien zespół, o zgoła odmiennym charakterze, bowiem lubujący się w rytmie punk, NOG (z szacunku do starszych czytelników – by nie psuć charakteru materiału – nie pokuszę się o rozwinięcie nazwy) zagrzmiał niegdyś: „(…) rano, strzepując resztki z obrusa, strzepali z niego ciało Chrystusa…” Wydaje mi się, że tym samym odsłonili smutną prawdę dzisiejszych – coraz to bardziej trywialnych - czasów.

Życzę zarówno sobie, jak i Wam, abyśmy nie zapominali co jest istotą świąt, co jest sercem tradycji i byśmy nie skupiali się na pozorach, na całej tej otoczce, sztucznie rozdmuchanej przez rozmaitych producentów i speców od marketingu. Prawdziwa cnota wszakże nie potrzebuje medialnego rozgłosu. Ona jest w nas. Czasem przemawia tak cichuteńko, że trzeba chcieć ją usłyszeć… Dopiero gdy wykrzesamy z siebie owo „chcenie”, ona objawia nam się w całej swej krasie. I „pokój niesie ludziom wszem…”

Gloria in excelsis Deo...