W drugą niedzielę stycznia, podczas
gdy cała Polska skąpana była bryzą orkiestrowego szaleństwa, w klasztorze
sióstr boromeuszek odbył się koncert Kolęd Polskich, w wykonaniu chóru Kantorzy
Kajdasza, pod dyrygenturą Marka Zborowskiego, przy organach zaś gościł profesor
Tadeusz Zathey.
Na ulicach wielkoorkiestrowy
pośpiech, wartki nurt miedziaków wrzucanych do puszek, wolontariusze z sercami
na dłoniach i nie tylko, nieśmiertelny rock n’ roll. Za murami klasztoru… cisza, spokój,
skupienie, refleksja. Choć i tam nie brakowało czerwonych serc, naniesionych
klejem życzliwości i pokoju na płaszcze, kożuchy czy kurtki.
Od jakiegoś już czasu Zgromadzenie
Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza krzewi wśród trzebniczan kulturę
„wysokich lotów”. Myślę, że nie będzie przesady w stwierdzeniu, iż boromeuszki
niejako roztoczyły mecenat nad pracą duchową w dziedzinie nauki, literatury,
sztuki, teatru czy muzyki. Nie uświadczy się tu bowiem artyzmu skalanego mianem
kultury masowej, jeno same najsmakowitsze, najwykwintniejsze, najdostojniejsze
kąski, często niedostępne dla przeciętnych rodzin (gdyż: bariera komunikacyjna,
materialna czy zwykła nieznajomość tematu, albowiem obecne media rzadko kładą
nacisk na elitarne, twórcze indywidua (w pozytywnym znaczeniu tego słowa),
propagując raczej to, co chwytliwe i … opłacalne).
Mam nadzieję, że działania sióstr –
jak dla mnie: nieco za mało nagłośnione, przez co nie docierają do zbyt
szerokiego grona (a może zwyczajnie mylę się i do kogo mają dotrzeć, do tego
docierają?) - dadzą podwaliny ku temu, aby rozlazła po wszystkich kątach
sieczka popkultury szczezła i zrobiła na scenie i (przede wszystkim) w ludzkich
umysłach miejsce dla tego, co wartościowe i z pożytkiem dla społeczeństwa.
Jeśli moje pragnienia są zbyt daleko
posunięte (w końcu po to mamy rozum i wolną wolę, byśmy sami oceniali co dla
nas najlepsze), jeżeli słowa o szczezłej
popkulturze miały zbyt jaskrawe zabarwienie, niechaj więc owe działania staną
się choć przylądkiem alternatywy dla tych, których mierzwią lansowane wokół
standardy. Niech będą przystanią dla zmęczonej duszy, styranej krzykliwą - nie
mającą nie tylko żadnych granic, ale i oporów – pstrokatą, pełną włóknistego
mięsa (którym się później nieprzyjemnie odbija i które przeszkadza pomiędzy
zębami), zubożającą nas intelektualnie i emocjonalnie pseudokulturą.
Ale wróćmy do tematu… Kolędy Polskie
w wykonaniu Kantorów Kajdasza były tym, czego potrzeba, aby przedłużyć nieco
bożonarodzeniową magię. Nie tę (pseudo)magię, która puszy się na wystawach
sklepowych już od listopada. Nie tę, która migoce z każdej strony, krzycząc:
ja, mi, moje, mnie… kup, nabyj, musisz, potrzebujesz, koniecznie. Ale tę, która
wypływa ze źródła tradycji, która skrzy się i promienieje pokorą, skromnością
i… polskością.
Te chóralnie śpiewy pozwoliły – choć
na moment jeszcze – otulić się serdecznością i chwałą Tamtej Niezwykłej Chwili,
gdy to zstąpiły z nieba wysokiego tryumfy Króla Niebieskiego. Pomogły zanurzyć
się w zadumie i refleksji nad cudem zimowej nocy, choć mroźnej – jednako najcieplejszej w roku.
W barwnym kanonie niepowtarzalnego piękna. W rzewnej subtelności,
wysublimowaniu i delikatności tego muzycznego menu. Zachęciły, by zamyślić się
również nad tym czym jest sztuka, misterium tworzenia, szacunek dla każdego
dźwięku, wyrazu, pojęcia, człowieka. W tej świątyni muzyki drgała w powietrzu
myśl profesora Tadeusza Zatheya (wyczytana przeze mnie bodaj w którymś z
wywiadów z udziałem tego wybitnego organisty i dyrygenta), iż „najpiękniejszym
instrumentem świata jest głos ludzki”. Była wyczuwalna także obecność duchowa
twórcy Kantorów, wielkiego mistrza, śp. Edmunda Kajdasza.
Niezwykłe to były chwile. Przybyła
publiczność łapczywie spijała z ust chóralnych śpiewaków każdą nutę, każde
słowo, nieśpiesznie delektując się nimi. Wszystkie troski przyblakły,
codzienność została za murami klasztoru, była tylko polskość, tradycja, kolędy,
i te wspaniałe głosy… niżej, wyżej, ciszej, głośniej, wolniej, prędzej, zgodnie
z życzeniami dyrygenta. Nie zabrakło też wspólnego kolędowania, bowiem – jak
mawiają – kolędy są nie tylko do słuchania, ale przede wszystkim do śpiewania.
Pewien zespół, o zgoła odmiennym
charakterze, bowiem lubujący się w rytmie punk, NOG (z szacunku do starszych
czytelników – by nie psuć charakteru materiału – nie pokuszę się o rozwinięcie
nazwy) zagrzmiał niegdyś: „(…) rano, strzepując resztki z obrusa, strzepali z
niego ciało Chrystusa…” Wydaje mi się, że tym samym odsłonili smutną prawdę
dzisiejszych – coraz to bardziej trywialnych - czasów.
Życzę zarówno sobie, jak i Wam,
abyśmy nie zapominali co jest istotą świąt, co jest sercem tradycji i byśmy nie
skupiali się na pozorach, na całej tej otoczce, sztucznie rozdmuchanej przez
rozmaitych producentów i speców od marketingu. Prawdziwa cnota wszakże nie
potrzebuje medialnego rozgłosu. Ona jest w nas. Czasem przemawia tak
cichuteńko, że trzeba chcieć ją usłyszeć… Dopiero gdy wykrzesamy z siebie owo
„chcenie”, ona objawia nam się w całej swej krasie. I „pokój niesie ludziom
wszem…”
Gloria in excelsis Deo...
Miłośników słowa pisanego, rozlanego na pachnącym, gazetowym papierze, zapraszam do zakupu Kuriera Trzebnickiego (nr 35).
OdpowiedzUsuń