13.01.2013

Kolędy Polskie w wykonaniu Kantorów Kajdasza


W drugą niedzielę stycznia, podczas gdy cała Polska skąpana była bryzą orkiestrowego szaleństwa, w klasztorze sióstr boromeuszek odbył się koncert Kolęd Polskich, w wykonaniu chóru Kantorzy Kajdasza, pod dyrygenturą Marka Zborowskiego, przy organach zaś gościł profesor Tadeusz Zathey.

Na ulicach wielkoorkiestrowy pośpiech, wartki nurt miedziaków wrzucanych do puszek, wolontariusze z sercami na dłoniach i nie tylko, nieśmiertelny rock n’ roll. Za murami klasztoru… cisza, spokój, skupienie, refleksja. Choć i tam nie brakowało czerwonych serc, naniesionych klejem życzliwości i pokoju na płaszcze, kożuchy czy kurtki.

Od jakiegoś już czasu Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza krzewi wśród trzebniczan kulturę „wysokich lotów”. Myślę, że nie będzie przesady w stwierdzeniu, iż boromeuszki niejako roztoczyły mecenat nad pracą duchową w dziedzinie nauki, literatury, sztuki, teatru czy muzyki. Nie uświadczy się tu bowiem artyzmu skalanego mianem kultury masowej, jeno same najsmakowitsze, najwykwintniejsze, najdostojniejsze kąski, często niedostępne dla przeciętnych rodzin (gdyż: bariera komunikacyjna, materialna czy zwykła nieznajomość tematu, albowiem obecne media rzadko kładą nacisk na elitarne, twórcze indywidua (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), propagując raczej to, co chwytliwe i … opłacalne).

Mam nadzieję, że działania sióstr – jak dla mnie: nieco za mało nagłośnione, przez co nie docierają do zbyt szerokiego grona (a może zwyczajnie mylę się i do kogo mają dotrzeć, do tego docierają?) - dadzą podwaliny ku temu, aby rozlazła po wszystkich kątach sieczka popkultury szczezła i zrobiła na scenie i (przede wszystkim) w ludzkich umysłach miejsce dla tego, co wartościowe i z pożytkiem dla społeczeństwa.

Jeśli moje pragnienia są zbyt daleko posunięte (w końcu po to mamy rozum i wolną wolę, byśmy sami oceniali co dla nas najlepsze), jeżeli słowa o szczezłej popkulturze miały zbyt jaskrawe zabarwienie, niechaj więc owe działania staną się choć przylądkiem alternatywy dla tych, których mierzwią lansowane wokół standardy. Niech będą przystanią dla zmęczonej duszy, styranej krzykliwą - nie mającą nie tylko żadnych granic, ale i oporów – pstrokatą, pełną włóknistego mięsa (którym się później nieprzyjemnie odbija i które przeszkadza pomiędzy zębami), zubożającą nas intelektualnie i emocjonalnie pseudokulturą.

Ale wróćmy do tematu… Kolędy Polskie w wykonaniu Kantorów Kajdasza były tym, czego potrzeba, aby przedłużyć nieco bożonarodzeniową magię. Nie tę (pseudo)magię, która puszy się na wystawach sklepowych już od listopada. Nie tę, która migoce z każdej strony, krzycząc: ja, mi, moje, mnie… kup, nabyj, musisz, potrzebujesz, koniecznie. Ale tę, która wypływa ze źródła tradycji, która skrzy się i promienieje pokorą, skromnością i… polskością.

Te chóralnie śpiewy pozwoliły – choć na moment jeszcze – otulić się serdecznością i chwałą Tamtej Niezwykłej Chwili, gdy to zstąpiły z nieba wysokiego tryumfy Króla Niebieskiego. Pomogły zanurzyć się w zadumie i refleksji nad cudem zimowej nocy, choć mroźnej – jednako najcieplejszej w roku. W barwnym kanonie niepowtarzalnego piękna. W rzewnej subtelności, wysublimowaniu i delikatności tego muzycznego menu. Zachęciły, by zamyślić się również nad tym czym jest sztuka, misterium tworzenia, szacunek dla każdego dźwięku, wyrazu, pojęcia, człowieka. W tej świątyni muzyki drgała w powietrzu myśl profesora Tadeusza Zatheya (wyczytana przeze mnie bodaj w którymś z wywiadów z udziałem tego wybitnego organisty i dyrygenta), iż „najpiękniejszym instrumentem świata jest głos ludzki”. Była wyczuwalna także obecność duchowa twórcy Kantorów, wielkiego mistrza, śp. Edmunda Kajdasza.

Niezwykłe to były chwile. Przybyła publiczność łapczywie spijała z ust chóralnych śpiewaków każdą nutę, każde słowo, nieśpiesznie delektując się nimi. Wszystkie troski przyblakły, codzienność została za murami klasztoru, była tylko polskość, tradycja, kolędy, i te wspaniałe głosy… niżej, wyżej, ciszej, głośniej, wolniej, prędzej, zgodnie z życzeniami dyrygenta. Nie zabrakło też wspólnego kolędowania, bowiem – jak mawiają – kolędy są nie tylko do słuchania, ale przede wszystkim do śpiewania.

Pewien zespół, o zgoła odmiennym charakterze, bowiem lubujący się w rytmie punk, NOG (z szacunku do starszych czytelników – by nie psuć charakteru materiału – nie pokuszę się o rozwinięcie nazwy) zagrzmiał niegdyś: „(…) rano, strzepując resztki z obrusa, strzepali z niego ciało Chrystusa…” Wydaje mi się, że tym samym odsłonili smutną prawdę dzisiejszych – coraz to bardziej trywialnych - czasów.

Życzę zarówno sobie, jak i Wam, abyśmy nie zapominali co jest istotą świąt, co jest sercem tradycji i byśmy nie skupiali się na pozorach, na całej tej otoczce, sztucznie rozdmuchanej przez rozmaitych producentów i speców od marketingu. Prawdziwa cnota wszakże nie potrzebuje medialnego rozgłosu. Ona jest w nas. Czasem przemawia tak cichuteńko, że trzeba chcieć ją usłyszeć… Dopiero gdy wykrzesamy z siebie owo „chcenie”, ona objawia nam się w całej swej krasie. I „pokój niesie ludziom wszem…”

Gloria in excelsis Deo...












1 komentarz:

  1. Miłośników słowa pisanego, rozlanego na pachnącym, gazetowym papierze, zapraszam do zakupu Kuriera Trzebnickiego (nr 35).

    OdpowiedzUsuń