29.10.2012

O Trzebnicy - mieście z bajki...


Jest takie miasto…
Dobrze mi znane, choć tyle fascynujących zaułków jest w nim jeszcze do odkrycia.
A ilu już nie ma, a były…
Z ludźmi, z którymi mogłabym konie kraść, choć przywłaszczać sobie cudzej własności wcale nie zamierzam.
A ilu jeszcze nie znam…
Z kufrem pięknych wspomnień, którego wieko ledwie się już domyka – a jeszcze (mam nadzieję) tyle przede mną.
Choć i mniej przyjemne doświadczenia też kleją się do wytartej podeszwy pamięci…
Z cudnymi wschodami słońca, dniami wypełnionymi miłością i nadzieją, zmierzchem oklapłym ze zmęczenia, jak padnięty kwiat.
Trzebnica.


Miasto jak z bajki. A w bajkach przecież różnie bywa. W życiu również.

Marzy (nam) się uzdrowisko. Niegdyś miasto szczyciło się takim statusem. Kąpiele błotne, borowinowe, kwasowęglowe, w wywarze z igieł sosnowych, kuracje kefirowe, wody mineralne.
„- Ale to już było…” – w głośniku przyśpiewuje mi Maryla Rodowicz.  „- Jest szansa na to, że powróci” – w tym celu powstał zespół ds. przywrócenia miastu funkcji uzdrowiskowej. Czy to się uda?

Oby dobrą wróżbą była książeczka pani Danuty Kamińskiej „Marzy nam się Uzdrowisko. O Trzebnicy – mieście z bajki.”


W Urzędzie Miejskim odbyło się spotkanie autorskie, a następnie miała miejsce wystawa grafik Marty Mroczek (grafiki te stanowią ilustracje do książeczki) oraz obrazów malarki, Ewy Mroczek.

Nie jestem biegła w różnorodności stylów i kierunków malarskich. Aby sztuka do mnie przemawiała, musimy znaleźć wspólny język. Czasem ja staram się zrozumieć mowę środków przekazu, czasami one jakimś sobie tylko znanym sposobem trafiają wprost do mego wnętrza. Tym razem pomostem łączącym nasze wspólne potrzeby i pragnienia była tematyka – tak bliska mi, jak miasto, w którym mieszkam, które we mnie mieszka i które rozlało się wdzięcznie na prezentowanych płótnach.

Obrazy pani Ewy to Trzebnica ubrana w brązy i zielenie, zatrzymana w biegu pędzla kolorystyka nieba okrywającego nasze osiedla, polska złota jesień odbijająca się od majestatycznych, zabytkowych budowli, najurokliwsze zakątki naszego grodu. Wszystko trzymane w stabilnych i masywnych ramionach drewnianych ram.

Grafiki Marty są nieco inne. Tak wyraziście naturalne i przejmująco skromne. Przemawiają stanowczością kreski. Kryje się w nich zdecydowanie i miłość do rodzimych pejzaży. W tej bezpretensjonalności, niewymuszonej swobodzie i wyrafinowanej prostocie podana jest na tacy kwintesencja piękna. Często jest tak, że szukamy ideału w czymś odległym, nieosiągalnym - a ono jest zupełnie blisko nas, na wyciągnięcie zmysłów. Wystarczy przestać gonić złudzenia i otworzyć oczy oraz serce, tutaj i teraz. Tak jak uczyniła to Marta – nad trzebnickimi stawami, w lesie bukowym, w środku miasta.

Rozejrzyjcie się, proszę – pięknie, prawda? Wcale nie trzeba ubarwiać rzeczywistości – wystarczy przyjąć do siebie taką, jaką ona jest, a wtedy – podobnie jak miłość – jakimś cudownym sposobem ona staje się lepsza.

Warto było obejrzeć wystawę prac trzech - wspaniale uzupełniających się – zaprzyjaźnionych artystek. Zaprzyjaźnionych ze sobą, i zaprzyjaźnionych z naszym miastem. Z przyjaźni rodzą się entuzjastyczne owoce. Czuję się nasycona. I zaszczycona tym, że mogłam w tym uczestniczyć.

Jest takie miasto. Trzebnica. Z bajki, czy też nie – bliskie mi, lube, ukochane…












































Raz Dwa Trzy. Doczekałam tej chwili i nie mogłam się nadziwić...

Tekst powstał dla Starostwa Powiatowego w Trzebnicy:
http://powiat.trzebnica.pl/index.php/news/view/459


Są pełni pasji, pokory, radości i miłości do tego co czynią.

Gdyby uprawiali rzemiosło – jestem pewna, że spod ich rąk wychodziłyby cuda. Gdyby uprawiali poezję – spod ich piór rodziłyby się jeno literackie majstersztyki, najwykwintniejsze słowne sploty. Gdyby uprawiali sport – pewnie pobijaliby rekordy i bili po oczach blaskiem złotych medali i pucharów. Gdyby uprawiali ziemię – zbieraliby obfity plon. Kimkolwiek by nie byli – z pewnością osiągaliby sukcesy. Tak to już jest z ludźmi, którzy czynią coś z rzeczoną pasją i miłością.

Na szczęście dla nas zostali muzykami. Na poziomie dźwiękowym porozumiewają się więc z duszami odbiorów. Są przewodnikami w muzycznym wymiarze. Słuchaczom zaś pozwalają czuć się poławiaczami zmysłowych pereł – czyż to nie wspaniałomyślne?

Kiedy słucham twórczości zespołu Raz Dwa Trzy wpadam nieraz w taką głębię melancholii, iż wydaje mi się, że wsiadłam w łódkę przepływającą przez rzekę Styks. Zamykam oczy i odbijam od brzegu; odpływam, wciąż dalej, i dalej. W jakiś nieokreślony niebyt. I nagle olśnienie – dostrzegam, że przewoźnik ma w oczach płomień nadziei, to wcale nie Styks, pomyliłam kierunki. A owa melancholia faktycznie ma nieopisaną głębię, ale kiedy spadnie się wystarczająco nisko człek przekonuje się, iż to trampolina. I nieoczekiwanie osiąga szczyt, wyżynę, dostaje potężny zastrzyk adrenaliny i zaczyna „sączyć się struga przyjemnej wiary w cuda” – bo „i tak warto żyć”, a „z nadzieją jest bardziej do twarzy”.


I choć nie wahają się tykać tematów trudnych, bolesnych, nieraz szarpiących egzystencjalne rany, skłaniających do refleksji – słucha się tych utworów z niekłamaną przyjemnością. Jakby słów dobrego, serdecznego, mądrego i doświadczonego przyjaciela. Z którym przejdzie się przez każdą burzę. Pod którego parasolem zawsze znajdzie się suchy skrawek dla przemoczonego do cna sumienia. Przy którym nawet milczenie jest melodią dla duszy.

Pan Adam Nowak, lider i wokalista zespołu, zdradził sekret potęgi swego głosu. Gardło to jedynie narzędzie, wykonawca precyzyjnych poleceń – cała rzecz w tym, by to głowa ściśle współpracowała z sercem. Jedno nie może wysuwać się przed drugie – ażeby muzyka nie była ani nadto wyintelektualizowana, bądź też infantylnie rozegzaltowana. Raz Dwa Trzy ma proporcje idealnie zachowane.

Do tego - jak dobre wino - z wiekiem smakują coraz wyborniej.

Nie mogłam również oprzeć się wrażeniu, iż uczestniczyłam w jakimś mistycznym spektaklu cudnego porozumiewania się przedmiotów pozornie martwych – instrumentów muzycznych. Rozmawiały ze sobą w swoim stylu, w swoim melodyjnym języku. Niby każdy swoje, a jednak gdy spleść te głosy w jedno – powstała harmonijna strawa, która nasyciła nawet najbardziej wymagających koneserów wyrafinowanego brzmienia.

Nie wiem czy sprawiła to magia zespołu, czy też niezwykłość miejsca w którym odbywało się wydarzenie, a może fakt, że to już ostatni z koncertów tegorocznej, dziewiętnastej, edycji MFMKiO (zatem chciało się chłonąć tę atmosferę bez umiaru, na zapas) – ale wydawało się, że czas przestał się liczyć, że pożarł nas inny wymiar, z niezwykłą grą świateł, niebanalnym udźwiękowieniem i płaszczyzną odkrywania tajemnic kontaktów międzyludzkich. Bo oprócz tego, że dotykaliśmy zmysłami czegoś ze znamionami boskości, to było również bardzo ludzko. Z człowiekiem. O człowieku. Zupełnie jakby ktoś próbował obrać codzienność - jak surową cebulę - płaszczyk po płaszczyku – i dotarł aż do wnętrza, gdzie zastał nagą wrażliwość. Wcale nie bezbronną, bowiem wcześniej nałykała się pigułek refleksji, zdumienia, dojrzałej mądrości i optymizmu. Bezcenne. 


DZIĘKUJEMY.





26.10.2012

Kowal własnego losu...

Na początek: wybaczcie, coś pomieszało mi się z czcionkami i - choć źle to wygląda - nie mogę tego okiełznać...


No i odbył się. Koncert FBB w Trzebnicy. Właściwie wszystko
pięknie, idealnie – czemu więc kleją się do mnie smutne refleksje? Może to aura za oknem?

O zespole napisałam już wszystko, co chciałam. Był artykuł Fama Blues Band - (dla mnie) gwiazda na trzebnickim firmamencie Euro 2012” oraz propaganda w tekście „Głosujmy na Kowala!”. Nie będę więc powtarzała superlatyw i lukrowała o walorach i przymiotach poszczególnych członków zespołu.

Pomimo swojej wyjątkowości band dotąd nieczęsto koncertował w naszym powiecie. A przecież kilka latek już istnieje. Zdobywał laury poza granicami ziemi trzebnickiej. Tutaj mówiło się o nim raczej w hermetycznych kręgach. Do czasu aż... Ale po kolei...

Pamiętam jak zwiedzałam z dziatwą Muzeum Ludowe w Marcinowie. Był rok 2009. Bardzo przyjemnie rozmawiało mi się z mamą wokalisty FBB, a jednocześnie współwłaścicielką skansenu. Nigdy nie zapomnę rozanielenia i dumy, którą promieniała pani Aleksandra, opowiadając o sukcesie chłopaków na Przeglądzie Zespołów Bluesowych w Bolesławcu. Piękne – mieć takie wsparcie w najbliższych i wiarę w to, że nasze starania mają jakiś sens. Bez zbędnych, małomiasteczkowych kompleksów.


Jak widać – upór, wytrwałość, konsekwencja i ciężka praca przyniosły efekty. Wspaniale. Nie będę pisała o tym, że sala wypełniona była po brzegi, wykonawcy obsypywani gromkim aplauzem publiczności, wszystko brzmiało jak należy, no i W KOŃCU zostali należycie docenieni. Obok grona stałych fanów (należałoby powtórzyć za zespołem: „z Mokiem na czele”), zyskali nowych odbiorców. Wyśmienicie.

Nie wiem więc ki diabeł mnie kusi, by w tej całej euforii i ferworze zamieszać ziarnem goryczy. Bo jakoś tak nieswojo mi na myśl, że - podług ludzi - to telewizja decyduje co dobre jest, co złe. Że bez odbioru sygnałów "tiwi" nie każdy skusił się na poznanie wcześniej tego, co przecież FBB już dawno miała do powiedzenia. Czasami odnoszę wrażenie, iż „lunatycy otaczają mnie”, lecą jak ćmy do światła jupiterów, dają sobą sterować i wpychać sobie do oczu, uszu, ust i dłoni to, co ktoś po tej decydującej stronie mediów uzna za „wartościowe”. A wystarczy odrobinę chęci i samodzielności w wyborze tego, co godne konsumpcji, czym warto delektować się, a na co szkoda zmysłów. Papierowe menu nie zawsze naprowadzi nas na najwykwintniejszy smak – dopiero próbując potrawy dowiemy się, czy pozostawi w nas radość spełnienia.

Zresztą – koniec czepialstwa. Różnymi drogami dochodzimy do celu. Najważniejsze, by go osiągnąć. Zatem: do pracy – rodacy. Już 4 listopada, o 20.00,  Tomasz zaśpiewa dla nas w szklanym pudle, na Polsacie, i będzie potrzebował naszego smsowego wsparcia. Nie szczędźmy kciuków!