(Zdjęcia zespołów - użyte w materiale - autorstwa są Igora i Borysa Dmytrowskich)
Takim oto sposobem, niedzielnego poranka przenosimy się znów w sobotnią noc. Wspomnienia jeszcze żywo w nas pulsują. Młodzi, jeden przez drugiego, wyrzucają z siebie salwy słów: "a słyszałaś...? a widziałaś...? a co to było...? a co znaczyło...? a dlaczego...? a po co...? ale czadowo było!!! kiedy znów...?"
Po pierwsze to mam mieszane uczucia. Czy nie za głośno? Bo że za późno - to oczywiste, no właśnie... Zęby na dobranoc nie wymyte, bo zasypiali już na stojąco - ale że raz, to chyba nic, prawda? No i uwagi co niektórych - wiesz, TAKA muzyka dla dzieci? Choć ja uważam, że pośród tych wszystkich słuchowisk, bajek-grajek, poezji, wyjazdów do filharmonii, uczestnictwa w koncertach lisztowskich i całej masy innych aktywności - to chyba nieźle pokazywać różnorodność brzmień i wydarzeń; łatwiej wtenczas wyłowić perłę jakiegoś bakcyla i własnej pasji, myślę...
Pełne fascynacji dyskusje i naśladowanie artystów znaczą jednak chyba, że... nie jest źle?
Wracając do tamtej nocy... Na zaproszenie muzyków z No Pesos (bardzo dziękujemy!) - szykujemy się na to wielkie, koncertowe wydarzenie. Nie pierwsze w życiu chłopaków (wszak jako niespełna pięciolatkowie uczestniczyli już w Slot Art Festiwalu, a i później bywali tu i ówdzie, m. in. Pazur Festiwal), acz pierwsze o tak późnej (dla nich) godzinie. Chłopcy podekscytowani, zniecierpliwieni. Wybieramy się jeno na wyspę, przy ul. Leśnej, ale pakujemy się ostro: jedzenie, picie, chusteczki nawilżane, ciepłe ubrania, parasole. Wychodzimy. Wieczorne powietrze pachnie już latem, choć takim kapryśnym nieco. Dochodzimy w okolice lasu, tam zachodzące słońce zanurza się w kołdrze sennej wody. Złociste promienie rozbryzguje na tafli stawu, pozwala im bawić się w chowanego pośród rozkołysanych trzcin. Piękne okoliczności przyrody. Przystajemy na chwilę, by upust dać zachwytowi i zadumie, a następnie kierujemy się w stronę - otulonej zielenią - wyspy. Na mostek wkraczamy z lekkim onieśmieleniem. Zupełnie niepotrzebnie. Gospodarze imprezy witają gości, jakże miły gest. Atmosfera wokół sympatyczna, ciepła, przyjazna, sielska, nieomal rodzinna. Dorośli "się integrują", dzieci wokół radośnie brykają. Dojrzeć można twarze widziane w telewizji, jest i głos znany z radia. Seba - pan od oświetlenia (wciąż w pracy, a jednak jak na wiecznej imprezie) stoi na straży migocących kolorków. Wokół pod dostatkiem jadła, trunków. Nastrojowo płoną pochodnie. Jeszcze chwil kilka - i powietrze nasyci się melodyjnym aromatem.
(Pan) Michał Daniel Bąk rozpoczyna muzyczną biesiadę. Ukazuje całkiem nowe oblicze gitary. Struny przemawiają śpiewnym językiem, który trafia wprost do serc słuchaczy. Spod palców - jak skry natchnienia - sypią się wirtuozerskie dźwięki i - rozmarzone - wplatają się w warkocze wiatru. Ekspresyjnie lecą wraz z nim w wieczorną przestrzeń, umilając czas również spacerowiczom.
Następnie na scenę wchodzą idole moich synów - panowie tworzący No Pesos. Cali zamieniamy się w słuch. No, może nie cali, bowiem w przypadku niektórych zespołów istotną materię stanowi warstwa wizualna - a tutaj do czynienia mamy z takim właśnie przypadkiem. - "Ale wokalista potrafi zaryczeć! A jakie super robi miny.", - "Spójrz, basista ma taką samą gitarę jak ja.", - "A "kibordzista".../ gitarzysta... / perkusista..." - ekscytacjom końca nie ma... - "Jakie świetne te nowe piosenki! Wszystkie mi się podobają! Mamo, kupisz płytę?! Proszę! Uwielbiam tę kapelę!" Jest też nutka żalu, którą trzeba przełknąć: "a czemu nie było moich ulubionych kawałków: Adrian i Prezydent?" Ano nie było, bo w kolejce czekają już inne zespoły...
Houd, chociażby. To wprawdzie nie są aż tak bliskie mi rejony muzyczne, nie szarpią (mi) - rozkosznie - wnętrzności, aczkolwiek z przyjemnością słuchałam chłopaków. Ich inspiracje to zdecydowanie kawał dobrej Muzyki - przez duże, duuuże M. Stary, dobry rock i standardy bluesowe to to, co w duszach im gra - toteż poprzez swój przekaz częstują nas wyborną Prawdą. Są autentyczni, szczerzy i potrafią oddać odbiorcom swoje - jakże pozytywne - emocje. Zresztą mam do nich niebywały sentyment ze względu na inne projekty muzyczne, w których przez lata realizowali swoje pasje. Łukasz, wokalista, ma kawał głosu, którym potrafi wzruszyć, poruszyć i zaskoczyć. Od dawna zastanawiałam się: gdzież ten głos podziewa się? - kiedyś wszak, naście lat temu, był nieodłącznym elementem trzebnickiej rzeczywistości muzycznej.
Nawet się nie spostrzegliśmy, gdy pora nadeszła na kolejną roszadę na scenie. W międzyczasie toasty i śpiewy "sto lat".
Cran na żywo miażdży jeszcze mocniej niż z Wrzuty. Borys - w uniesieniu - zdążył tylko wyszeptać: "kocham takie ciężkie brzmienia" (co rozlało mi uśmiech na twarzy). Zdecydowanie faworyci na mojej osobistej liście rodzimych formacji, co tu dużo mówić.
W tej chwili zrobiło się już zdecydowanie za późno, by dzieci nadal pozostawały na dworze. Nie mogłam się jednak oprzeć "gwoździowi programu". Tak rzadko zdarza mi się wyrwać z domu, że teraz - pozostając w objęciach muzycznej rozpusty - grzechem byłoby pójść, nie skalawszy uprzednio słuchu najrozkoszniejszym rytmem jaki istnieje. Punkowe ciasto zalało nasze zmysły, zanurzyliśmy się w nim bez reszty. Ubóstwiam szaleńców z Suchego Pionu. Istne wariactwo i nieprzewidywalność - to ich bezdyskusyjne atuty. Ech, gdzie te czasy, gdy energetyczny Taniec Punkowców rozbijał się pośród ścian Rzemiosła?
Mieliśmy zabawić tam niedługą chwilę. Ani trochę nie żałujemy, że zeszło zdecydowanie dłużej. Jest co wspominać. Wydarzenie muzyczne, jakich już w Trzebnicy nie doświadczamy (a jeśli tak, to zdecydowanie za rzadko). A przecież niegdyś bywały, byyywaaałyyy...