23.05.2016

Kociogórskie bajania IV. Biblioteka inspiruje.

Przed przeznaczeniem się nie ucieknie. Wierzcie lub nie, ale ono jest jak cień. Kiedy ciągną się za Wami całe rzesze pochmurnych, deszczowych dni, może zdarzyć się, iż zaczniecie wątpić w to, że coś dobrego jest Wam przeznaczone. Ale pamiętajcie: po burzy zawsze wychodzi słońce. Niby wyświechtany slogan, ale prawdziwy. I kiedy to słoneczko już wyjdzie, uśmiechnie się do Was, pomacha Wam radośnie i pogodnie – nabieracie pewności siebie, wiary i ochoty, by wyjść z cienia, rozejrzeć się z ciekawością wokół. Wtedy ze zdumieniem spostrzegacie, że Wasze przeznaczenie ciągle uparcie się Was trzyma. Mimo że Wy już zrezygnowaliście, poddaliście się – ono wiernie przy Was trwa. Jak cień. Było po prostu ukryte, niewyraźne, mgliste. Ale nie odpuściło. Bo to Wasze Przeznaczenie.

Pewnie zdziwicie się, dlaczego Wam o tym mówię, ale kiedy przeczytacie tę opowieść, od części pierwszej aż po ostatnią – wszystko stanie się dla Was jasne. Ja też zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy przeanalizowałam owe wydarzenia. Nie będę jednak przedłużała i przynudzała – poczytajcie sami… 





**********
Coś wisiało w powietrzu. Już od samego rana czuć było, że COŚ się wydarzy. Parny, czerwcowy dzień, jakich wiele – a jednak… każdym porem skóry przeczuwało się TO COŚ. Jakąś zmianę, jakąś nienazwaną wypukłość na idealnej prostej. Nie wiem, czy jesteście w stanie mnie zrozumieć, ale wydaje mi się, że każdy przynajmniej od czasu do czasu tak ma.

Z różnych powodów nie mieliśmy jeszcze sprecyzowanych konkretnych wakacyjnych planów, dlatego też dryfowaliśmy spokojnie na fali dnia codziennego. Z niecierpliwością czekaliśmy na półkolonie w Gminnym Centrum Kultury i Sportu. Na kartce z pomysłami na zabicie wakacyjnej nudy mieliśmy kilka propozycji, a wśród nich: wizyta w aquaparku, odwiedziny w miejscowej grocie solnej (coby pooddychać zdrowszym powietrzem), na pewno boisko, skatepark, street workout park, wycieczki rowerowe do pobliskich malowniczych wiosek (ze szczególnym uwzględnieniem naszego ulubionego zakątka – Miłocina, w Pierwoszowie), jakiś seans w odnowionym kinie Polonia, a następnie pyszne smoothie w ArtKawiarni. Chłopakom marzyły się również warsztaty robotyczne, ale nie zanosiło się na to, by nasz trzeszczący w szwach budżet domowy był w stanie udźwignąć te pragnienia.

Póki co, zanosiło się za to na burzę, więc nici z aktywnego dnia. Zaraz, zaraz, przecież mieliśmy iść do biblioteki, poprosić o nowe kody do IBUK LIBRA.

- Chłopcy, zbierajcie się, idziemy do biblioteki!

- Super! – Igorowi i Borysowi nie trzeba dwa razy powtarzać, gdy w grę wchodzą książki. Nigdy też nie mogą nadziwić się, gdy słyszą, że ktoś nie lubi czytać. Kilkoro ich kolegów powzięło mocne postanowienie, że w okresie wakacyjnym nie sięgną do niczego, co by nawet przypominało książkę, na co oni odparli, że przecież dzień bez czytania to dzień stracony. Ja również tak uważam i dlatego bardzo cieszę się, że choć w tej materii mamy podobne zdania. Bo przyznam, że im stają się starsi, tym mocniej uwypuklają się różnice w naszym postrzeganiu świata. Hm, czyżby już nastała pora na osławiony konflikt pokoleń?

Wzięliśmy parasole, spakowaliśmy książki do oddania i wyruszyliśmy. Niebo wyglądało jak siedem nieszczęść, jakby za moment wybuchnąć miało głośnym i rzęsistym płaczem. Buzię złożyło w podkuwkę, zaniosło się pochmurnym marsem i złowrogo pomrukiwało. Dotarliśmy do biblioteki akurat w samą porę, zanim za drzwiami rozpętały się wichura, burza i ulewa – trzy dobre znajome.

Panie z biblioteki powitały nas – jak zwykle – szerokim uśmiechem. Lubię tę atmosferę: magia tysięcy literackich dzieł sztuk, krain fantasy, zielonych wzgórz poezji, przeplatająca się z ludzką życzliwością, tak po prostu.

Każde z nas rozeszło się tutaj w swoją stronę, buszować pośród interesujących nas działów. Ja najszybciej odnalazłam to, czego szukałam, zaś chłopcy ciągle jeszcze oddawali się delektacji poszukiwania odpowiedniej lektury.

Rozsiadłam się wygodnie w czytelni i zaczęłam wertować książkę. Po chwili powieki stały się ciężkie, a spojrzenie mgliste. Poczułam zmęczenie i senność. Tak, nieczęsto mam chwilę dla siebie, by w końcu w spokoju oddać się błogiemu nicnierobieniu, więc kiedy już taki moment nadejdzie – schodzą ze mnie liczne obowiązki całego ciężkiego tygodnia i mój organizm zwyczajnie domaga się należnego snu.

Z tego dziwnego stanu półsnu wyrwał mnie najgłośniejszy jak tylko można, a jednak ciągle jeszcze szept: mamo, mamoooo, prędko!

Zerwałam się na równe nogi i czym prędzej poszłam w kierunku, z którego dobiegało wezwanie. Rozejrzałam się we wszystkie strony, a jednak nigdzie nie spostrzegłam synów. Zadziwiło mnie jedynie to, że na podłodze leży jakaś opasła księga. Już miałam ją podnieść, gdy znowu usłyszałam: mamo, mamoooo! Głos dobiegał jakby z tejże właśnie książki. Pochyliłam się nad nią, zaciekawiona, i ku mojemu ogromnemu zdumieniu ujrzałam, że ilustracje poruszają się, zupełnie jakby to były nowoczesne animacje. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy zobaczyłam tam… – wiem, że i tak mi nie uwierzycie – Igora i Borysa. Jeden i drugi we własnej osobie. Przetarłam oczy ze zdumienia, myśląc, że chyba śnię. Przypatrzyłam się raz jeszcze, uważniej, i spostrzegłam, że coś trzymają w ręku, coś jaskrawego, czym świecą mi prosto w oczy. Zaraz, zaraz, to coś mi przypomina… ten swoisty rytm, w którym ponawiają rażenie mnie światłem. No tak, przecież sama ich tego nauczyłam. Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie… Pamiętacie jeszcze pierwszą część Kociogórskich bajań? Od tego właściwie wszystko się rozpoczęło, ciąg niesamowitych, nie do uwierzenia wręcz przygód. Czyżby znowu?

Spojrzałam na okładkę tej grubej księgi. Widniało nań:
Zaparło mi dech w piersi. Przysiadłam i próbowałam uspokoić myśli, zdobyć się na jakieś logiczne rozumowanie, pojąć, co tak naprawdę się tu wydarzyło – choć wiedziałam już, mając w tej materii zakres doświadczeń, że im usilniej będę próbowała ogarnąć to rozumem, tym bardziej wszystko będzie wymykało się racjonalnemu uzasadnieniu. „Nie próbuj zrozumieć wszystkiego, bo wszystko stanie się niezrozumiałe” – powiedział mi kiedyś ktoś bardzo mądry. I tego postanowiłam się trzymać, przynajmniej w tej chwili.

**********
- Co się stało? Gdzie my jesteśmy?! Mamo, mamooooooo!!!!!

**********
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam analizować wszystko raz jeszcze. Musiałam myślami cofnąć się o miesiąc. W maju, dokładnie w środę 10 maja, w Powiatowym Ośrodku Doradztwa Metodyczno-Programowego w Trzebnicy odbyła się konferencja pt. „Dialog z tekstem kultury”. Wszystko w ramach XIII Ogólnopolskiego Tygodnia Bibliotek, z hasłem przewodnim „Biblioteka inspiruje”. I tego właśnie dnia dr Sebastian, erudyta, fenomenalny wręcz krasomówca, postanowił opowiedzieć innym o Kociogórskich bajaniach. Trochę nas to zdziwiło, bowiem przywykliśmy do tego, że dorośli raczej lubią rozprawiać o polityce, gospodarce, krachu na giełdzie, ważnych ustawach i uchwałach, windujących cenach, zaś sprawy takie jak planeta B-612 czy teleportacja rodem z Kociogórskich bajań to dla nich głupoty i niepotrzebna strata czasu. Jak widać, nie docenialiśmy co niektórych dorosłych!
Plakat pochodzi ze strony PODM-P w Trzebnicy.
https://web.facebook.com/Powiatowy-Ośrodek-Doradztwa-Metodyczno-Programowego-w-Trzebnicy-149758441760346/

Tak więc mieliśmy ten wielki zaszczyt, by nasze przygody odbiły się echem na tak ważnej konferencji. Myślę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. W końcu ostatnie trzy lata upłynęły nam bez fajerwerków. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Każdy dzień toczył się mozolnie utartym szlakiem, raz pod górkę, raz z górki – jak to w życiu bywa. To wszystko, co przeżyliśmy podczas tych magicznych przygód, wszystkie te niebezpieczne oraz fascynujące przygody teraz stały się jeno mglistym wspomnieniem. I oto, gdy dr Sebastian przypomniał je, wydobył na powierzchnię spośród odmętów zapomnienia, akurat teraz przytrafia się coś takiego. Myślicie, że to przypadek? Nie, nie uwierzę w zbieg okoliczności.

**********
Igor rozcierał bolące kolano. To tylko lekkie zdarcie skóry, ale piecze i przeszkadza.

– Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem? Co się w ogóle wydarzyło? Gdzie mama? Gdzie Borys? Przed chwilą przecież tu był…

Chłopiec rozejrzał się wokół. Poznawał to miejsce – podwórko na którym mieszkała kiedyś mama – aczkolwiek wyglądało nieco inaczej, niż je pamiętał. Zszedł kilka stopni w dół i ujrzał grupkę zajętych zabawą chłopców i dziewcząt. Postanowił podejść bliżej, choć czynił to z wyraźnym onieśmieleniem. Nagle dostał piłką w głowę.

- Ups, przepraszam, to nieumyślnie... Jestem Wojtek – przedstawił się niewysoki blondynek w jaskrawopomarańczowej koszulce. – Grasz z nami? Brakuje nam jednego zawodnika.

- Yyyyy – Igor przez chwilę wahał się, ale już otoczyli go inni chłopcy, popychając z zachętą w stronę placu, który służył im za boisko.

- No chodź, nie daj się prosić! Tylko przyłóż sobie najpierw babkę, bo krew leci ci z kolana.

**********
Mama ciągle stała jeszcze w osłupieniu, ściskając w ręce egzemplarz tajemniczej księgi.

- Pani Alu, czy można wypożyczyć tę książkę?

- Hmm, dziwne... Nie mamy jej w naszym księgozbiorze... Pani Danusiu, czy w dziale dla dorosłych macie taką pozycję? Oznakowanie niby się zgadza, ale system nie przyjmuje książki.

- Pierwszy raz ją widzę. Skąd Pani ją wzięła?

- To dziwne, ale znalazła się… jakby znikąd. Najpierw jej nie było, a zaraz, dosłownie za chwilę, leżała na podłodze. I mówiła do mnie. Wiem, że to wszystko brzmi nieskładnie i jest trudne do uwierzenia, ale słowo daję, że tak było. Ja nie postradałam zmysłów, musicie mi uwierzyć. Popatrzcie Panie na coś jeszcze…  – i mama wskazała na poruszające się ilustracje.

**********
Borys oganiał się od natarczywych owadów. Były dosłownie wszędzie. A na domiar złego – nie były to zwyczajne insekty, jakich wokół pełno. To były owady-giganty, jakieś zmutowane bestie, monstrualnych rozmiarów. Uciekał przed nimi w popłochu, niemal na oślep, rozgarniając dłońmi zielone krzewy.

- Mrrrrau – dało się słyszeć już z daleka. Teraz odgłos ten stawał się coraz wyraźniejszy, jednak Borys nie miał czasu na zastanawianie się nad tym. Pędził przed siebie, ile sił w nogach. Nagle uderzył w coś z impetem. Na szczęście było to coś miękkiego i milutkiego w dotyku.

- Mrrrrrrrrauuuuuu! – wrzasnęło to coś przeraźliwie głośno i wyraźnie. Borys uniósł ze zdumieniem głowę i aż odskoczył w popłochu.

- Mrau – zabrzmiało ciszej i łagodniej – Mrau, witauuu…

Borys przetarł oczy ze zdziwienia. Stał przed nim kolosalny kocur, osiodłany, uzbrojony w żelazne szpony i maskę. Jeśli czyta to ktoś dorosły, komu zawołanie „Na potęgę Posępnego Czerepu!” nie jest obce, zaraz wyobrazić sobie będzie mógł He-Mana i jego Kota (a właściwie tygrysa) Bojowego. Oto przed Borysem stało takie właśnie stworzenie, które w chwil kilka przemieniło się w słodkiego, leniwego troszkę Cringera.

Zaraz też Borys przypomniał sobie, że gdzieś już widział tego mruczka. – O tak, to było w Kocim Raju (kto nie wie o czym mowa – polecamy pierwszą część Kociogórskich bajań). To ten sam kotek, który  drzemał sobie na wygodnej kanapie i mruczał głośno przez sen – przeleciało przez myśl Borysowi. – Co prawda nie rzucał się wtedy zbytnio w oczy, ale i tak dobrze go pamiętam.

- Witauuu, witauuu w naszych skromnych progach – mruczał przyjaźnie kotek, już w nowej odsłonie. Mniej bojowej. Teraz bardziej przypominał słodką maskotkę. – Nie bój się, już sobie poleciały, nie skrzywdzą cię – kontynuował kocurek.

Borys ciągle stał osłupiały. Dopiero po chwili odzyskał głos. – Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? I gdzie jest mama i Igor?

**********
Igor doskonale się bawił. Najpierw wszyscy grali w piłkę – przeskakiwali ją, rzucając uprzednio o ścianę, bawili się w „Głupiego Jasia”, grali w koszykówkę, siatkówkę, piłkę nożną, dwa ognie. Skakali w dal – do piaskownicy. Ganiali się – a to w berka, a to „w krowę”. Były „gąski, gąski do domu”, „raz-dwa-trzy-baba jaga patrzy”, „pucha i palant”, lunatyk, klasy, podchody, chowanego, żywe-zielone-stop i cała masa innych gier i aktywności. Cały czas coś się działo. W jednym zakątku podwórza dziewczynki tworzyły „widoczki”, układając pod szkiełkami barwne kwiatowe mozaiki, w innym – grupka młodszych dzieci bawiła się w sklep, handlując rozmaitymi kamyczkami, gałązkami i pudełeczkami, za transakcje płacąc różnokształtnymi liśćmi. Przy piaskownicy toczyły się emocjonujące rozgrywki w kapsle, nieco dalej – pod rozłożystą wierzbą – grano w krajankę (- Kto to widział, by dzieci bawiły się nożem! – przez chwilę przemknęło przez myśl Igorowi), natomiast centralnym miejscem tego całego placu wydawał się być trzepak. A właściwie dwa trzepaki. Tam gromadzili się wszyscy, a co jakiś czas dawało się stamtąd słyszeć: „(…) palec pod budkę, bo za minutkę zamykamy budkę, budka się zamyka, paluszki przytyka” – i zaraz wszystkie dzieci rozbiegały się wokół z głośnymi piskami radości i uciechy. Znowu zaczynały się nieskończone maratony, gdzie w ruch szły: a to kabel, a to skakanki, gumy, hula-hop, głośne pukawki i inne cudeńka. Dzieci wymieniały się też obrazkami z gum Donald i Turbo, naklejkami z wafelków Kukuruku, różnymi prospektami, znaczkami. Wrzało jak w ulu, zupełnie inaczej niż na teraźniejszych betonowych, pustych podwórkach.

Co rusz słychać było z któregoś okna: - Dominika na obiad! – Seeeebastiaaan! – Grześ, obiad!

    Igor poczuł, że zaczyna mu burczeć w brzuchu. Podszedł do chłopca z bujną, czarną niczym smoła fryzurą i zapytał: „Pożyczysz mi komórkę? Muszę zadzwonić do mamy.”

    Mariusz, bo tak miał na imię ów chłopiec, obruszył się i nieco zdezorientowany odparł: - Komórkę?! Chłopie, oszalałeś?! Nie mamy telefonu nawet w domu, a co dopiero w komórce. Na całej ulicy ma tylko pani Mazurkiewiczowa, ale ona nie da ci zadzwonić!

Igor nie miał czasu zastanowić się nad tym faktem, bo ktoś wcisnął mu w dłoń rabarbar porządnie obtoczony cukrem i rzekł: „No, jedz!” Ktoś też odsypał mu trochę Vibovitu.

- Jakoś przeżyję – przynajmniej nie umrę z głodu.

**********
Borys zapadał się w miękką poduchę ułożoną na wiklinowym fotelu. Z ciekawością rozglądał się po surowym wnętrzu niedużej chatki. Wiklinowy fotel z poduchą wydawał się być tu jedynym luksusem. W kącie widać było łóżko zbite z drewna, na drewnianej półce ułożone były skromne, gliniane naczynia, a pod ścianą stało masywne, żeliwne wiadro. Na ścianie wisiał prosty krzyż. Nigdzie nie dostrzegł żadnego telewizora, playstation, nawet radia. Nie dziwiło go to jednak, choć trzeba przyznać, że otaczająca go cisza aż huczała mu w uszach.

Mężczyzna, który parzył mu herbatę (choć bardziej pachniało to Borysowi jak jakieś ziółka, których szczerze nie cierpiał) nie był zbyt rozmowny. Powoli i spokojnie krzątał się po niewielkiej izbie, każdy ruch wykonując niemal z nabożnym namaszczeniem. Borys nie bał się, choć człowiek ten wydawał mu się inny od wszystkich ludzi, których dotychczas spotkał w swoim niespełna dziesięcioletnim życiu. Nie miał na sobie typowego męskiego stroju; ubrany był w długą, płócienną szatę, która bardziej przypominała worek na ziemniaki niż tradycyjny ubiór. Nogi miał niemal bose – spod szaty widać było ledwie kilka rzemyków. Za to jego broda – to była najdłuższa, najgęstsza i najbardziej niesamowita broda, jaką chłopiec kiedykolwiek widział. Im dłużej się jej przyglądał, tym mocniej kojarzyła mu się z plątaniną wielu myśli. Co osobliwego – choć były poplątane, cechował je wielki spokój, pokora, dobroć i optymizm. Nie rozumiał, dlaczego coś takiego przyszło mu do głowy, ale właśnie takie miał odczucia, gdy patrzył na Pustelnika.

Wcześniej kot opowiedział mu o tym eremicie, o życiu jakie prowadzi, modlitwach i kontemplacji. Postanowił, że powstrzyma się od paplania, by nie przeszkadzać mu zbytnio. I musicie wiedzieć, że to był nie lada wyczyn, bo Borys uwielbia mówić, wręcz kocha ten stan nieustannego ruszania buzią i wypuszczania z siebie słów niemal w rytmie kałasznikowa. Ale udało mu się i był z siebie naprawdę dumny.

Teraz siedział w fotelu i myślał o wszystkim, co go dziś spotkało. Chodził po lesie, zbierał zioła, jagody, borówki, grzyby i różne inne owoce i krzewy, których nazw nie zdołał jednak spamiętać. Rozkoszował się szumem drzew, zupełnie jakby był na wytrawnym koncercie w filharmonii. Uwolnił z sideł maleńkiego dzika, opatrzył ranną sarenkę, karmił ślepego jeszcze jeżyka i rozmawiał z ptakami. Naprawdę! Nauczył go tego sam Cringer. Jeździł również na grzbiecie największego psa, jakiego kiedykolwiek widział – niczym na rumaku, pływał gondolami po dziwnie znajomo wyglądających stawach i pił najlepszą źródlaną wodę na świecie.

- Wypij! – mędrzec podsunął pod nos chłopca dziwnie pachnący wywar. – Wypij – powtórzył z łagodnością w głosie, z uśmiechem okrytym kołdrą brody i taką dobrotliwością w zielonych oczach, że Borysowi aż zakręciła się w oku łza wzruszenia.

- Pozdrów Kociogórka i Lubuszkę – usłyszał już jakby z oddali głos Cringera. Nic więcej nie pamięta.

**********
Igor pałaszował ze smakiem rabarbar. Właśnie miał sięgnąć po kolejną łodyżkę, gdy poczuł silne ukłucie. Odruchowo zamachnął się, lecz owad był szybszy. Potem wydarzyło się coś nieoczekiwanego, chłopiec począł kurczyć się w błyskawicznym tempie i za moment był już tak malutki, że mieścił się na grzbiecie kąśliwego owada. Ten rozpostarł skrzydła i poniósł go w nieznane.

- Igor, teraz twoja kolej – krzyknął ktoś, rozglądając się wokół. Niestety Igor już tego nie słyszał.

**********
Borys po wypiciu ziół poczuł się strasznie senny. O to właśnie chodziło Pustelnikowi. Z troską w oczach patrzył jak chłopiec robi się mniejszy, coraz mniejszy, aż w końcu stał się maleńkim pyłkiem zwiniętym w senną kulkę. Podniósł go delikatnie swoimi spracowanymi dłońmi i umieścił na znaczku pocztowym. Dokończył list, włożył go do koperty, nakleił znaczek i skinął głową na pięknego, białego gołębia.

- Tylko ostrożnie! – rzekł łagodnym głosem i umieścił list w dziobie ptaka.

**********
- To sen, tylko sen. Zaraz się obudzę – mamrotała pod nosem mama, wertując kartkę za kartką.

**********
- Jeszcze kilka machnięć pędzlem i gotowe – Dobromiła zadowolona była z efektów swojej pracy. Od kilku dni każdą wolną chwilę poświęcała na dokończenie obrazu, który chciała podarować w prezencie urodzinowym przyjacielowi.

Nagle przez okno wpadły niemal jednocześnie dwa stworzenia: sporych rozmiarów owad i majestatyczny gołąb. Frrruuuu, jeden za drugim. Niewytrawne oko mogłoby pomyśleć, że oto trwa szaleńczy pościg, w którym ptak próbuje złowić w locie owada, ale Dobromiła tylko się uśmiechnęła dobrodusznie.

- Witam, co was sprowadza, co dzisiaj dla mnie macie? O rety, nie wierzę! – na widok dawno niewidzianych przyjaciół dziewczyna rozpromieniła się jeszcze bardziej.

Ptak i owad zniżyły lot i „zaparkowały” na materacu. To było miękkie lądowanie – dla całej czwórki.

Igor i Borys – mocno jeszcze oszołomieni – powoli wracali do normalnych rozmiarów. Dobromiła sprawnie otworzyła wręczony jej list i przebiegła szybko wzrokiem po pięknie wykaligrafowanym rzędzie liter. Nie zdradziła przy tym ani cienia emocji. Potem dopisała coś od siebie, zakleiła kopertę, nachyliła się nad Borysem i wręczyła mu list, jednocześnie konspiracyjnym tonem szepcząc mu coś do ucha.

- Jak się cieszę, że was widzę! Wiecie, że kilka dni temu zastanawiałam się, czy macie jakieś wakacyjne plany i przeszło mi przez myśl, żeby zaprosić was do siebie? A wy wpadacie tak nagle, bez zapowiedzi, i to jeszcze przez okno! Nie żebym miała coś przeciwko – i roześmiała się pogodnie, odsłaniając przy tym rząd perłowobiałych zębów.

- Ale mama na pewno się martwi. Czy mogłabyś użyć trebniclatora i przenieść nas do domu?

- Niestety, jest w naprawie. Pracuje nad tym zaufany mechanik i jeszcze chwilę to potrwa. Póki co, rozsiądźcie się wygodnie, zaraz przyniosę ciasteczek owsianych i opowiecie mi, co przytrafiło się wam tym razem. Wręcz umieram z ciekawości!

Kiedy chłopcy już posilili się i opowiedzieli o swoich przygodach, Dobromiła narzuciła na siebie zwiewny, błękitny płaszczyk i rzekła: - No to w drogę, zbieramy się chłopaki!

Igor i Borys poderwali się z miejsc, bo jak mawia pewne mądre powiedzenie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!

**********
Jakie miejsca przemierzali i ile czasu to trwało, co po drodze widzieli i kogo spotkali – do dziś pozostało ich słodką tajemnicą. Jedno jest pewne: dotarli w końcu pod wielkie wierzeje. Nad nimi widniał wymowny napis: „RAJ. Tutaj zapomnisz o wszystkim… (niewyraźny, zamazany napis). Wchodzisz… (niewyraźny, zamazany napis)?”

Dobromiła chwyciła za ręce obu chłopców. Mocno ich ścisnęła. Trochę ich to zdziwiło, ale nie opierali się. Wspólnymi siłami pchnęli masywne drzwi, za którymi ukazał się niezapomniany widok. Dziesiątki, setki, a może nawet i tysiące monitorów. Wielkie telebimy. Najnowsze cuda techniki. Wszystko, o czym tylko można zamarzyć: laptopy, tablety, smartfony, PSP, Xboxy – wszelkich możliwych kolorów, kształtów i modeli. Programy tv, filmy, seriale, bajki, aplikacje, czaty, gry. Każdy znaleźć mógł coś dla siebie. I wyglądało na to, że właśnie tak było, każdy bowiem ślepo wpatrzony był w jakiś ekranik. Wszystko to rozgrywało się w bajecznej wręcz scenerii, pośród zapierających dech w piersiach pejzaży, ale zdawało się, że nikt tego nie widzi, nikt nie dostrzega otaczającego ich piękna. Mało tego, nikt do siebie nic nie mówił, nie uśmiechał się, nie wykonywał żadnego gestu. Wszyscy porozumiewali się za pomocą tychże urządzeń, mimo iż siedzieli od siebie na odległość wyciągnięcia dłoni. Każdy z tych dzieciaków wyglądał i zachowywał się jak automat, jak robot, jak… zombie. Emitowali jakąś fluorescencyjną energią. Nad nimi, wysoko w przestworzach, unosiło się wielkie, wszechwidzące oko. Lekko załzawione, jakby od zbyt długiego wpatrywania się w monitor. Błysk w tym oku budził jednak grozę. Dobromiłę przebiegł dreszcz niepokoju. Kątem oka dostrzegła biblioteczkę – przykurzoną, nadgryzioną zębem czasu, pokrytą plątaniną pajęczych sieci. Chwyciła jedną z leżących tam pozycji i szeptem odczytała wymowny tytuł: „Przyszłość drukowanej książki”. Wzdrygnęła się po raz drugi.

Igor i Borys za to rozglądali się wokół jak zahipnotyzowani. Na ich twarzach rozlał się ocean błogości i ekscytacji. Fala entuzjazmu wzbierała z każdą minutą. Po chwili zapomnieli o bożym świecie i z wielkim poruszeniem włączyli się w tę zbiorową, szaleńczą, pozbawioną wszelkich hamulców teleinformatyczną ucztę. Rzec by można: rytualny ubój cennego czasu.

Z wielkim trudem i ku olbrzymiemu oporowi stawianemu przez braci, Dobromiła wytargała w końcu bliźniaki z tego miejsca. Wciąż jeszcze protestowali, oponowali, próbowali wyszarpać się i wrócić do tego „raju”, ale Dobromiła była silniejsza i nie dawała za wygraną. Kiedy już ich kontestacja zaczęła powoli stygnąć i słabnąć, a rozsądek wracał na swoje miejsce – Dobromiła skinęła głową w kierunku zatrzaśniętych wrót.

- „PIEKŁO. Tutaj zapomnisz o wszystkim, co ważne. Wchodzisz na własne ryzyko?” – przeczytali całkiem wyraźny teraz napis.

- Wiecie, nie wszystko jest takim, jakim jawi nam się na początku. Bywa, że pierwsze wrażenie okazuje się złudnym. Dopiero z dystansu możemy dostrzec rzeczy takimi, jakimi faktycznie są. A na to często trzeba czasu. On zaś nie zawsze chce działać na naszą korzyść – rzekła jak zwykle tajemniczym, lekko moralizatorskim tonem, który znali już z wyprawy w okolice Grodziska (polecamy II część Kociogórskich bajań).

**********

- Mamo, mamo, obudź się! Co ty, śpisz w bibliotece? To nie hotel! – chłopcy delikatnie potrząsnęli mamą, tak by nie wzbudzić zainteresowania pozostałych bywalców biblioteki. - Nie uwierzysz, co nam się przytrafiło! Spójrz, mamy kilka pamiątek – jak zwykle mówili jeden przez drugiego.

- Aha, tutaj jest pewien list. Dobromiła prosiła, byś przekazała go pani Leontynie, no wiesz, tej pani, co tak ciekawie opowiada zawsze o historii Trzebnicy.

Mama – nieprzytomnym wciąż wzrokiem – spojrzała na kopertę. Widniały na niej trzy znaczki: z białym gołębiem, jakimś dziwnym owadem i kotem. - Zaraz, zaraz, gdzieś już widziałam tego kota. Byłam wtedy małą dziewczynką, hmm…

- Dobromiła? Gdzie widzieliście Dobromiłę? – powoli wracała do świata żywych.

- Obiecała, że niedługo się do Ciebie odezwie. Powiedziała, że z pewnością marzysz o niezapomnianych wakacyjnych wojażach.

- O tak – rozmarzona mama uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Mamo, tatuś dzwoni. Pyta, gdzie jesteśmy tak długo? Pyta też, gdzie przeczekaliśmy burzę i czy widzieliśmy tę piękną, podwójną tęczę nad ratuszem.

- Powiedz, że zaraz zbieramy się do domu. Jeszcze chwilka i się z nim spotkamy.

**********
- I co chłopcy, wybraliście sobie coś ciekawego? – zapytała (jak zwykle miła, serdeczna i pogodna) pani Ala. – Książki to gwarancja przygód i niezapomnianych wypraw w najdziwniejsze miejsca, prawda?

Daję głowę, że filuternie puściła przy tym oko.

- Nie zapomnijcie swoich kodów do IBUK LIBRA. A może chcielibyście wziąć udział w konkursie, który organizuje nasza biblioteka? Trzeba napisać o tym, dlaczego warto czytać. Wchodzicie w to?

- Wchodzimy!!! – radośnie odparli bracia.

- A dorośli też mogą? – zapytała (zupełnie na poważnie) mama.

- Regulamin przewiduje uczestnictwo wszystkich grup wiekowych. A jeśli ci dorośli pielęgnują w sobie wewnętrzne dziecko, to już jak najbardziej – pani Ala roześmiała się serdecznie. – Aha, pani Aniu, proszę zabrać ze sobą znalezioną księgę. Nie jest własnością biblioteki. Coś mi się zresztą wydaje, że jesteście współautorami tej niezwykłej powieści…

Słowo honoru, że znowu wyłapałam figlarny błysk w jej oku!

**********
- Dzień dobry, Pani Leontyno, dobrze, że Panią spotykamy, mamy coś dla pani – mama poczęła gorączkowo szukać czegoś w torbie.

- O, list od Dobromiły, dziękuję serdecznie! A gdzie się teraz wybieracie?

- Do biblioteki, oddać prace na konkurs literacki.

- Aaa, pisaliście o tym, dlaczego warto czytać książki?

- Tak. Fikcja literacka i fantazja to cudne skrzydła do innego świata. Aż dziw bierze, że wszyscy mają je na wyciągnięcie ręki, a tak wiele osób dobrowolnie rezygnuje z tego przywileju odmiany i ubarwienia swej codzienności.

- Mamo, a wspominałaś jeszcze coś o przeznaczeniu…

- Eeee tam, szaaaaa, jak będzie chciało, to samo się o nas upomni…

Z Przeznaczeniem bowiem tak już jest. Nawet gdy nie macie w planach kolejnego rozdziału, a ono ma nań kaprys – choćby nie wiem co, napisze się on sam. Czy tego chcecie, czy też nie. Dlatego też nie mówimy Wam ani „żegnajcie”, ani „do usłyszenia”… Może jeszcze los skrzyżuje nasze drogi, a może nie – któż to wie?

**********
Dziękujemy Ci, Drogi Czytelniku, za wspólną podróż.

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jakie korzyści Ty odnosisz z czytelnictwa? Jak możesz zachęcić innych do tego, by też z przyjemnością sięgali po książki i czytali?

Dzielmy się z innymi tym, co dobre. Dzielmy się dobrym słowem.