Jarocin. Spowity swoistym kultem, okraszony pewną legendą. W tym jego siła, ale i pewne brzemię, albowiem jadąc doń, w plecak wrzucamy bagaż Oczekiwań...
Nie wiem czy każdy tak ma. Ja - owszem.
Szkoda, bo to miejsce naprawdę ma niespotykany gdzie indziej, swój własny, niepowtarzalny, urok. A owe - targane uparcie - Oczekiwania zawyżają poprzeczkę doznań, których spodziewam się po uczestnictwie w festiwalowym szaleństwie. Nie sposób im jednak sprostać, gdyż wykreowane są poprzez rozmaite media, gloryfikujące (albo i nie) tamtejszą atmosferę lat osiemdziesiątych. A dziś inne mamy realia. Więc i tam musi być Inaczej. A ja, infantylnie, czupurzę się, bo marzy mi się zasmakowanie "tamtych" klimatów, wpadnięcie w młyn "tamtego" pogo, uszczknięcie kawałka "tamtego" buntu, posłuchanie na żywo legendarnych punkowych zespołów. Urodziłam się o kilka lat za późno, trudno...
Kiedy przechodzę przez jarociński most kolejowy, nieomal słyszę okrzyki, zarejestrowane w licznych dokumentalnych filmach. W głowie wtedy mi kołacze - pokrzykiwane raz po raz - kultowe: "Nasza wojna... nasza wojna!" Wydaje mi się, że zaraz zadudni tętent tysiąca glanów, poleją się hektolitry poczciwego taniego wina, zabłysną pałki MO. Ale mamy 2011 rok. Jarocin dziś jest inny. Nie gorszy, nie lepszy - inny. Zapaleńcy dawnych dziejów krzyczą: "Jarocin umarł!" Nie, on nie umarł. Żyje swoim życiem, teraźniejszym. Dajmy spokój temu, co było, pielęgnujmy w sobie "szacunek" (zabrakło mi właściwego sformułowania) do "tamtego Jarocina". I bawmy się - na miarę naszych czasów.
Kiedy wygrałam karnet na jarociński festiwal, wiedziałam, że nie zaznam spokoju dopóty, dopóki nie sponiewieram tam swej niespokojnej duszy. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że to nie nader kulturalny Slot w Lubiążu, ażebym mogła bez obawy zapoznać z atrakcjami moich synów. Na takie widoki mają jeszcze czas :) Udało mi się jednak wynegocjować 22 Godziny Wolności. Pierwsze od czterech lat (sic!). I tutaj podziękowania kieruję w stronę M&M&N&X!
Planowałam wyskakać się za wszelkie czasy, aby upust dać wszystkim negatywnym emocjom, które od dawna kumulowały się we mnie. Miałam także nadzieję na zgromadzenie materiału na jakiś fotoreportaż. Okazało się jednak, że mój organizm domagał się czegoś innego, to on pokierował danym mi odpoczynkiem. Miast dzikiego pogo, uraczył mnie dawką kojącego snu. Widać - tego brakowało mu ostatnimi czasy (przyznaję, że pod tym względem nie byłam dla niego zbyt łaskawa). A fajne ujęcia - owszem, zdarzały się okazje ku nim, ale moja leniwa ręka odmawiała sięgnięcia do kieszeni, po aparat. Tak więc: z pogo i fotoreportażu nici, wyspałam się za to w jarocińskich, polowych warunkach dostatnio ;)
Moje 22 Godziny Wolności roztrwoniłam następująco:
- 3 godziny bezowocnego stania na stopie,
- 2 godziny jazdy PKSem,
- niepełna 1 godzina na dojście do pola festiwalowego,
- 7 godzin podzielone na szwędanie się i pozycję horyzontalną (jednocześnie rozkoszowałam się głośną muzyką, bez konieczności przerzucania płyty),
- 4 godziny kimy pod sceną (i chmurką), przypominając mumię opatuloną w granatowy śpiwór,
- 0 godzin upragnionego pogo,
- 1 godzina nocnego błądzenia po jarocińskich ulicach, celem napatoczenia się jakimś cudem na dworzec. Godzina wypełniona do cna użeraniem się z pewnym gościem, napotkanym po drodze, który zapałał nieokiełznanym pragnieniem "spędzenia ze mną reszty życia" i składającym deklaracje, że "dla mnie to nawet mógłby zabijać" (brr!),
- przeszło 3 godziny spania na dworcu (ponoć "w kupie" raźniej i cieplej),
- 2 godziny jazdy powrotnej,
- pot, kurz, poodparzane i pozdzierane stopy.
Amen. Kolejny Jarocin za rok. Kiedy nadarzy się kolejna odsłona "wolności" dla mnie - nie wiadomo.
Cóż jeszcze z jarocińskich wrażeń?
- Byłam wściekła, bo na bramce skonfiskowano mi całe dwa litry. Wody niegazowanej. A żar lał się z nieba bezlitośnie. Cóż, regulamin to regulamin.
- Kubki smakowe narządu wzroku rozkoszowały się do woli ukochanym widokiem - było kolorowo i punkowo.
- Cudnie wyglądała pełna gęba księżyca, zawieszonego nisko nad muzyczną wioską.
- To był "festiwal pokoleń". Plac przemierzały całe rodziny. Widziałam jak rodzice pokazywali dzieciom: "to zdjęcie na ławce robiliśmy tutaj"...
- Sępiącym nie dorzucałam "na tacę" - teraz mam już poważniejsze wydatki...
Ponadto:
- Cieszyłam się swoim karnetem, bowiem okazało się, że na sobotę brak już wejściówek. Poratowałam nawet jakąś zrozpaczoną duszę drugim wygranym karnetem.
- Czułam rozgoryczenie, że przez kiepski dojazd straciłam smakowite kęski seansowe w kinie festiwalowym (Historia polskiego rocka: "Niedola idola", Historia polskiego rocka: "Ku przyszłości", "Fala", "Wszystko, co kocham", "Control" - sobota, 16 lipca).
- "Jarocin grał dla Stopy". Piotr "Stopa" Żyżelewicz, muzyk, legenda polskiej sceny rockowej, perkusista m. in. Armii, Brygady Kryzys, Izraela, Marionety, Moskwy, Voo Voo i 2Tm2,3 zmarł w maju, pozostawiając w smutku i trudnej sytuacji finansowej żonę i trójkę pociech. Muzycy rozegrali więc charytatywny turniej piłkarski, a dochód z niego (przeszło 10 tys. złotych) miał zostać wpłacony na subkonto STOPA, utworzone przez Polską Fundację Muzyczną. Nie uczestniczyłam, bo zanim dowlekłam się na pole, słyszałam już końcówkę meczu. Zresztą wodzenie wzrokiem za kopaną piłką nie jest moją ulubioną czynnością.
- Dwumetrową rzeźbę glana gdzieś przeoczyłam. Od dawna kłania mi się wizyta u okulisty.
- Z powodu przeciwwskazań medycznych nie mogłam dołączyć do szczytnej akcji oddania krwi.
- Spotkania autorskie w związku z premierami wydawnictw książkowych "Grunt to bunt. Rozmowy o Jarocinie" i "Pokolenie J8. Jarocin '80-'89" także, niefortunnie, mnie ominęły. Przejrzałam jednak publikacje i już ostrzę sobie na nie swoją portmonetkę.
- W Jarocinie w tym roku faktycznie nie przeprowadzili akcji odkomarzania. Potwierdzam to własnymi bąblami.
Ocierając się o rytmy:
- Rywalizacja Młodych Kapel na dachu Red Bull Tourbus nie wywarła na mnie większego wrażenia. Szkoda, bowiem w festiwalach lubię najmocniej właśnie "małą scenę", żywiołowość i powiew świeżości młodych, nie wylansowanych jeszcze kapel. Lubię te odkrycia, dawkę niespotykanych wrażeń, które potrafią zafundować, zachwyt i niekłamany podziw, który wstępuje wówczas we mnie. Tu nie trafiłam, po prostu, z repertuarem. Mnie rajcuje bowiem surowy, prosty, siarczysty, brudny punk. Nieociosany, nieudziwniony. Prosto, głośno i szybko - wymagająca nie jestem :)
- Swoją muzyczną ucztę rozpoczęłam od przystawek. The Blackout - pozazdrościłam wokaliście wigoru, ikry i energii. Gdy patrzyłam jak skacze po scenie, a następnie nurkuje w publikę - pomyślałam sobie, że chciałabym móc wykrzesać z siebie choć ułamek animuszu, który on w sobie posiada. A mnie wtenczas jakiś paskudny wirus marazmu, odrętwienia i apatii trzymał w swoich szponach.
- Następnie prezentował się zespół Acid Drinkers. Nie są moimi faworytami, choć lubię oglądać na scenie Titusa. Myślę, że i tym razem nie zawiódł oczekiwań swoich fanów.
- Strachy na Lachy. Obchodzili swój - przedwczesny ciut - jubileusz dziesięciolecia na scenie, w związku z czym zaprosili - do wspólnego wykonywania utworów - gości. Było ciekawie, choć i - jak dla mnie - melancholijnie nieco. Podobało mi się polsko-włoskie wykonanie utworu: "Żyję w kraju..."
- A jako, że w całonocnych (lub: do późnych godzin nocnych) maratonach nigdy nie byłam mocna, więc Happysad już przespałam.
- Ocknęłam się na chwilkę, gdy chłopaki z Bad Religion dawali czadu. Noga podskakała mi w śpiworze (niczym ogonek Disko Robaczkom) gdy - nie wiedzieć kiedy - znów Morfeusz wziął mnie w objęcia.
- Masturbator narobił tyle hałasu, że znowu otwarłam ślipia. Obudziły mnie przerażające wrzaski: "Wszyscy jesteście w piekle, tylko jeszcze o tym nie wiecie! Wszyscy jesteście martwi! Czy jest tu piekło?!" "Taaaaak!!!" - odpowiadała entuzjastycznie rozgorączkowana publiczność. Rozejrzałam się niepewnie wokół. Gdy zasypiałam, pewna byłam, że to Jarocin. Obudziłam się w piekle. Uszczypnęłam się: to nie sen... Na scenie raz po raz wybuchały fajerwerki. Na telebimie rozbryzgująca wokół krew. Brrr. "Jest ofiara, będzie msza!" - donośny głos ryczał ze sceny. Naciągnęłam na głowę śpiwór. Nie moja estetyka. Za mało punkowa, nazbyt "ciężka".
Skończyło się granie. Publika skandowała: "Więcej piekła!". Ale więcej już nie dało się wykrzesać. Ochroniarz zaświecił mi latarką w oczy. Pora na opuszczenie pola festiwalowego.
Cóż, mam wrażenie, że niewłaściwie spożytkowałam dany mi wolny czas. Za mało w tym było "rokĘdrola". Może za rok będę mniej zmęczona? A może, po prostu, już jestem "za stara"?