Zima. Ponoć lubi dzieci najmocniej na świecie. Dzieci też
lubią wszystkie te śnieżne wariactwa: zjazdy na sankach, nartach, szaleństwa na
lodowisku, rzucanie śnieżkami, lepienie bałwanów, igloo, fortece, orły na
śniegu. Niestety dzieckiem już nie jestem, toteż mi pora ta kojarzy się z
przeziębieniami, przemoczonymi skarpetkami i zimnymi nosami. Nie lubię, i tyle.
Ale jestem mamą. Mamą dzieci, które – jak łatwo przewidzieć
– kochają zimę. Wszystkie te śnieżne wariactwa. Ach. Muszę więc przywdziewać
ciepłe rękawice, szal, czapę, ocieplacze i – od czasu do czasu choć – oddać się
zabawom na śnieżnobiałej pierzynie.
W Trzebnicy sporo mamy miejsc, zachęcających do zimowej
rekreacji. Tym razem postanowiliśmy pobrykać po Winnej Górze. Raz po raz mijały
nas drewniane bądź metalowe sanki, zostawiające za sobą smugę radosnych pisków,
beztroskich uśmiechów i delikatnego, acz mroźnego pyłu. Inni preferowali
plastikowe jabłuszka, szusując na nich z impetem „z górki na pazurki”. Było też
kilkoro początkujących narciarzy. Nie brakowało osób wykorzystujących worki
foliowe, własne buty bądź… pupy.
Kiedy już stwierdziliśmy, że wystarczy nam tych śnieżnych
rozkoszy (a właściwie ja stwierdziłam, ciągnąc za sobą spragnioną jeszcze
dziatwę), obraliśmy kierunek: dom. Ciepła herbata z miodem i cytryną była tym,
czego teraz pożądałam.
Po drodze mijać mieliśmy trzebnicki Punkt Informacji
Turystycznej. Postanowiliśmy wejść i poprosić o kilka ulotek, prezentujących
ciekawe miejsca w okolicy. Tyle wszak mówi się o tym, że nader często cudze
chwalimy, swojego nie znając. Pani była niezwykle miła. Poczęstowała nas ciepłą
herbatą, opowiedziała kilka ciekawostek dotyczących gminnych pereł
architektury, a na koniec wręczyła mapkę Trzebnicy, życząc wielu inspiracji i
interesujących odkryć. Kiedy już wychodziliśmy, uśmiechnęła się promiennie,
zniżyła głos i tajemniczo szepnęła: „ta mapa jest zaczarowana, uważajcie na
nią” – i mrugnęła figlarnie okiem. Spojrzeliśmy ku sobie. Pomyślałam, że
powiedziała tak, ażeby dzieci miały frajdę i uruchomiły fantazję. Chłopcy chyba
też nie bardzo w to uwierzyli, postanowiliśmy jednak ciągnąć tę zabawę.
Rozłożyliśmy mapkę i udawaliśmy, że zaznaczono na niej
punkt, gdzie ukryto skarb. Chcieliśmy pójść w tamtym kierunku, bawiąc się w
odkrywców. Herbata spożyta w Punkcie Informacji Turystycznej rozgrzała i
pokrzepiła nas na tyle, że już nie było nam tak śpieszno do domu. Nagle
dobiegły nas dziwne dźwięki, jakby trąbki. Rozejrzeliśmy się dookoła, ciekawi
skąd mogły dochodzić, ale niczego nie spostrzegliśmy. Może jacyś uliczni
grajkowie, tudzież parada orkiestr dętych? Ani śladu. Granie jednak powtórzyło
się. Donośniej. Zupełnie blisko nas. Dałabym głowę, że melodia rozlała się po
mojej dłoni, a przecież trzymałam w niej jedynie plan miasta. Za chwilę znów
usłyszeliśmy, a mapa lekko zadrżała. Zdziwieni rozłożyliśmy ją – i zamarliśmy.
W miejscu, gdzie widnieje nazwa "Brama Trębaczy" widoczne były pulsujące igiełki.
Im dłużej przypatrywaliśmy się im, tym one stawały się większe i… głośniejsze.
Po chwili nie dało się już przeoczyć faktu, że to najprawdziwsze trąbki,
rytmicznie wygrywające coś jakby hymn. Przetarliśmy oczy ze zdumienia. Nie
mogło nam się to wydawać, nie mogło się przesłyszeć. Z osłupienia wyrwał nas wiatr, który gwałtownie zerwał się i porwał
grający skrawek papieru.
Pobiegliśmy za nim. Ulice były opustoszałe, zatem nie
musieliśmy obawiać się ruchu samochodowego, ani zdziwionych min przechodniów.
Wicher jakby lekko ustał, mapa jednak nie przestawała frunąć. Teraz wydawało nam
się wręcz, że macha kartkami, jakby to były jej skrzydła. Nie chcąc jej zgubić
nie zwalnialiśmy tempa, powoli jednak zaczęła dobierać się do nas zadyszka.
Byliśmy już w miejscu, gdzie ulica Daszyńskiego brata się z Rynkiem, kiedy nagle mapka
zatrzymała się w powietrzu, zakręciła i poczęła lecieć w odwrotnym kierunku,
wprost na nas. Delikatnie wylądowała w mojej dłoni, bez protestów, ni
drażnienia się z nami. Rozejrzeliśmy się wokół: w okolicznych sklepach kilkoro
kupujących, przejechał autobus z pasażerami udającymi się w stronę Obornik
Śląskich, z nieba zaczynał sypać się biały puch (jakby komuś tam, u góry,
nieopatrznie rozdarła się pierzyna). Choć było jeszcze za wcześnie na światła,
nagle drzewko szczęścia zaczęło niespokojnie mrugać. Spod okazałej choinki,
przykrywającej szczelnie rzeźbę Kociogórka i Lubuszki dało słyszeć się pomruki
i pomiaukiwania, mignęło tam nawet coś na kształt kociego ogona. Mapa znów
wyrwała się z moich rąk i poszybowała w stronę pręgierza. Usłyszeliśmy kobiecy
głos:
„Miałam ci ja, miałam,
mapę z granicami,
lecz nikt nie chciał wierzyć,
że przyszłość trzymamy,
la laj li laj laj, la laj li laj laj,
dzisiaj znów ją mamy,
prawdę wnet poznamy…*
ha ha ha ha ha”
(* na melodię kujawiaka „Czerwone jabłuszko”, znaną także z reklamy Oleju
Kujawskiego)
Stało się wtedy coś, czego nie spodziewaliśmy się. Głowa na
miejskim pręgierzu zaczęła nabierać realnych kształtów: włosy poczęły gęstnieć,
stając się bujnymi i rozwichrzonymi, oczy nabrały blasku, po chwili postać
wypluła z ust kołatkę, zakasłała i dalsze „ha ha ha” płynęły już chrapliwie z
jej krtani. Zdębieliśmy (nie pierwszy już raz dzisiaj). Zakręciło nam się w
głowach. Ogarnęła nas ciemność i mgła, która przypełzła nagle, cicho i
niespodziewanie.
- „Mamo, mamo, wstań” – chłopcy potrząsali mną, chcąc ocucić
z omdlenia. Ciągle czułam się lekko zamroczona, ale musiałam się pozbierać –
okazało się bowiem, że znajdujemy się w zupełnie nieznanym nam miejscu. I – na
dodatek – podczas innej pory roku.
Złowrogie ha ha ha ciągle
szyderczo dzwoniło w mej głowie. Poczułam, że spowija nas czyjś cień.
Podniosłam wzrok i ujrzałam kobietę. Niewiasta trzymała w ręku mapę. Naszą
mapę. Czyli o nią chodziło. Uprzedzano nas, że jest niezwyczajna. Mieliśmy jej
pilnować. Nie spisaliśmy się. Rozmaite myśli buzowały we mnie.
- „Nie możecie tak wyglądać, za bardzo zwracacie na siebie
uwagę. Łatwo was wyłowić z tłumu” – odezwała się nieznajoma. – „Pójdźcie za
mną” – bardziej nakazała niż zaproponowała. Właściwie nie widziałam powodu, dla
którego mielibyśmy jej posłuchać. Nie wzbudzała naszego zaufania, ani tym
bardziej nie gwarantowała poczucia bezpieczeństwa. W końcu to ona ściągnęła nas
do tego nieznanego zakątka, a my nie znaliśmy ani powodu, ani jej intencji. -
„Żwawo!” – dodała, więc odłożyłam „myślenie” na później i poderwaliśmy się z
miejsc.
Nie szliśmy długo. Mieszkała nieopodal, w niewielkiej,
drewnianej chacie. Wyciągnęła z masywnej skrzyni jakieś szarobure płótna, które
mieliśmy przyodziać. Prosiła również, abyśmy zmienili obuwie, ale ani
myśleliśmy. – „To niehigieniczne!” – oburzył się Igor, który zwykle bardzo dba
o czystość i higienę. Udało mu się postawić na swoim. Trochę dziwnie to
wyglądało: średniowieczny, przewiewny przyodziewek i zimowe, jakże współczesne,
kozaki – ale (prawdę powiedziawszy) mieliśmy to w nosie. Teraz – przede
wszystkim – chcieliśmy wiedzieć: co to wszystko ma znaczyć, gdzie my się w
ogóle znajdujemy i kim jest kobieta, która nas tu – jakąś nadspodziewaną mocą –
sprowadziła?
Jakby czytała w naszych myślach, bo odezwała się: - „Pewnie
zastanawiacie się: gdzie jesteście, co tu robicie i kim jestem ja?” – „Tak” –
wydukaliśmy niepewnie.
- „Otóż… trudno to wszystko jakoś logicznie wyjaśnić…” –
zaczęła (a ja mruknęłam pod nosem niewyraźne: „nie wątpię”) – „… ale postaram
się. Na imię mam Dobromiła. Mój ojciec, Bolesław, był kartografem i wynalazcą,
matka zaś, Ludomiła, wierzyła, że jej powołaniem jest wróżenie i jasnowidzenie.
Jak można się domyślić – nasze życie nie wyglądało różowo. O ile ojca
początkowo poważano, o tyle później rodzina nasza stała się wyklęta. Rodzice
jednak święcie wierzyli w to, że ich czyny i działania mają sens. Starali się
swoje umiejętności wykorzystywać dla dobrych i pożytecznych celów. Często z
narażeniem życia – mamę bowiem nazwano czarownicą i grożono poważnymi
konsekwencjami. Kiedy stało się naprawdę gorąco – rodzice opuścili Polską Wieś,
przenosząc się w dzikie knieje. Tam, w maleńkiej, drewnianej chatce, dokonali
swego żywota. Zostały mi po nich piękne wspomnienia, wiele cennych nauk, masa „ojczynych”
wynalazków i – czuję, że – dług wdzięczności do spłacenia. Rodzice pokazali mi,
że warto robić w życiu swoje, nawet kiedy wydaje się, iż cały świat wokół
odwrócił się od nas. Warto wierzyć w słuszność swoich działań, albowiem to, że
inni mają je za nic, ignorują, szydzą, wyśmiewają, grożą czy poniżają, nie
znaczy wcale, że racja jest po ich stronie. Warto być sobą, wypełniać Własną
Legendę. Zawdzięczam im odwagę, upór i wytrwałość…” Zawiesiła głos, dzięki
czemu nadarzyła się okazja, by wstrzelić się w ów monolog z pasmem kłębiących
się wątpliwości.
- „No dobrze… To, co mówisz z pewnością jest poruszające,
tylko… co – u licha – my mamy z tym wspólnego? Dlaczego wyrwałaś nas z naszego
życia i sprowadziłaś tutaj, gdzie wszystko jest obce i nieznane? Czemu my?”
- „Czemu Wy? Bo wierzycie w niemożliwe. Bo podróżowanie na
skrzydłach fantazji nie jest dla Was żadnym problemem. Bo jesteście
trzebniczanami z krwi i kości – a na dodatek mieszkacie zupełnie blisko miejsca,
o które mi chodzi. I zwykle nie przechodzicie obojętnie obok tych, którzy
pomocy potrzebują. Ja jej potrzebuję…”
- „Ale jak mielibyśmy Ci pomóc?”
- „Chciałabym zmyć skazę z honoru moich rodziców, udowodnić,
że nie byli szaleni i niepoczytalni. Macie mapę, którą wykonał mój tato. Jego
naukowe obliczenia oraz „mamine” wizje pozwoliły im wysnuć wnioski jak w
odległej przyszłości wyglądać będą granice naszej małej ojczyzny. Nazwano go
bałwochwalczym zuchwalcem i zagrożono, że jak nie przestanie głosić herezji i swoich
bezpodstawnych teorii – pożegna się z życiem. Sprowadziłam Was, by utrzeć nosa
wszystkim tym, którzy drwili z moich rodziców. Możecie przekonać ich, że nie
mieli racji, zaświadczyć, że faktycznie stało się tak, jak przewidywali mama z tatą. Byli
wielkimi ludźmi, wyprzedzającymi swą epokę – nie zasłużyli na wszystko to, co
ich spotkało. Chciałam, by choć pośmiertnie oddano im należny honor.”
- „Jak zatem ta mapa
znalazła się w roku 2013?”
- „Mówiłam, że mój ojciec był wynalazcą. Dzięki temu znam od
podszewki średniowiecze, ale też nieobce mi współczesne Wam czasy. Pokażę wam
coś, ale później, najpierw zjedzmy i
odpocznijmy… Wrażeń dziś chyba nie brakuje, co?”
Trudno nie zgodzić się z tym. W głowie kręciło się od
natłoku emocji, a w brzuchach rozlegało się – jeszcze niegroźne i niepozorne,
ale coraz to bardziej natarczywe – burczenie.
Dobromiła przyszykowała przepyszne podpłomyki, opiekane na
piecu. W prostocie tego smaku kryło się wszystko to, z czego zostaliśmy
ograbieni przez dwudziesty pierwszy wiek – czasy konsumpcjonizmu, fast foodów i
pędu nie wiadomo gdzie i po co. Poczęstowała nas również wodą – krystalicznie
czystą, pachnącą orzeźwieniem. Aż trudno było uwierzyć, że kiedyś wcale nie
potrzebowali filtrów.
Kiedy poczuliśmy się już pokrzepieni, a także gdy zakrzepły
w nas już wszelkie frustracjopodobne myśli – naszła nas ochota na obejrzenie
naszego ukochanego miasta w średniowiecznej szacie. Przechadzaliśmy się,
niespiesznie, skromnymi uliczkami osady, nie bardzo rozpoznając w nich
późniejszą Trzebnicę. Cóż z wędrówki zapadło nam w pamięć? Słupy wyznaczające „forum
aut oppidum Trebnicense”, złowrogo brzmiąca Szubieniczna Góra, malownicza rzeka
Lubsza, niezwykle gwarne targowisko, pręgierz, kuźnia, cegielnia, wystawione tu
i ówdzie ramy do suszenia płótna i tzw. wzgórze zamkowe – stożkowe grodzisko
nieopodal dzisiejszej Bramy Trębaczy, oddzielone od miasta suchą fosą i
drewnianym płotem. Owe grodzisko wywarło na nas największe wrażenie. Mieszkamy
bardzo blisko ulicy Brama Trębaczy, zatem często bawimy się na tej górce,
zjeżdżamy z niej na sankach i nieustannie wyobrażamy sobie jak mogło wyglądać
tam życie w zamierzchłych czasach? Emanuje bowiem z niej jakaś niezwykła
energia, pełna nieopisanych wzruszeń, historycznych cudów i tajemnic –
rozpalając naszą ciekawość do granic możliwości. A teraz, oto, dane nam jest
zobaczyć na własne oczy, poczuć tę niesamowitość… Nie do opisania…
Przysiedliśmy w okolicy strumienia. Jeszcze niedawno
doskwierał nam mróz i śnieg, teraz relaksowaliśmy się w cieniu rozłożystej
lipy, wokół rozlegały się trele i świergoty, a woń macierzanki tuliła się do
nas przyjaźnie. Sielankowy nastrój nie mógł jednak trwać w nieskończoność.
- „Więc jak, pomożecie mi?” – Dobromiła zwróciła się do nas, z nadzieją w głosie. Teraz, gdy poznaliśmy się lepiej, jawiła się jako niezwykle
dobra i miła osoba, ale na to przecież wskazywało nawet jej imię. Już nie
mieliśmy żalu o to, że nas tu ściągnęła. Wręcz przeciwnie: to naprawdę
ekscytujące stać się częścią historii. Nawet, gdy szykuje się naprawdę gorąca i
burzliwa atmosfera.
- „Wiesz, Dobromiło, nie lubię narażać bezpieczeństwa synów,
a zakładam, że może być nieciekawie…” – mój głos zawisł w próżni. Wzrok
Dobromiły przewiercał na wskroś trójkę przybyszów z przyszłości. – „Rozumiem
również, jak ważna dla Ciebie jest ta sprawa, jak dalece gotowa jesteś posunąć
się w walce o idee. O Prawdę właściwie. I dobre imię Twoich rodziców. To nie
jest dla mnie łatwa decyzja…”
- „Mamo, pomóżmy. Zawsze powtarzałaś, że nie można zostawiać
nikogo bez pomocy. Gdyby to nie było ważne, pani Dobromiła nie ściągałaby nas
tutaj, prawda?” – Igor z Borysem z ekscytacją przemawiali, jak zwykle jeden
przez drugiego.
- „Nie wiem sama…” – biłam się z myślami.
- „Mamoooo…”
- „No dobrze. Ale musimy to przemyśleć. Nie zamierzam
narażać niczyjego życia, a przecież wiadomo jak skończyło się, kiedy tato
Dobromiły ogłosił wszem o swoim odkryciu.”
Dobromiła odetchnęła i posłała w naszą stronę promienny,
pełen wdzięczności uśmiech.
- „Słuchajcie, na wieczór zwołano mieszkańców w okolice grodziska.
Wójt chciał coś ogłosić. Będzie wtedy okazja, by utrzeć nosa tym niedowiarkom –
wszyscy wszak zgromadzeni będą w jednym miejscu. Wtedy przemówicie do nich,
dobrze?”
- „Ale przecież…” – zaczęłam z niepokojem.
- „O nic się nie martwcie, wszystko dobrze przemyślałam, nic
nam nie grozi. Zaufajcie mi.”
Dzień minął jak z bata strzelił. Kiedy zbliżyła się godzina „W”,
serce łomotało mi jak oszalałe. Spojrzałam na pozostałą trójkę – ni cienia
emocji. Zrobiło mi się wstyd, bo albo tak dobrze się maskowali, albo naprawdę
tylko na mnie spoczywała maska tchórza. Wcześniej przebraliśmy się w swoje
dawne ubrania, na które narzuciliśmy szaro-bure przyodzienie. Dobromiła w
skrócie naszkicowała plan, czułam jednak, że najważniejszego nam nie
wyjawiła. Postanowiłam, mimo wszystko, spróbować jej zaufać.
Kiedy wyszliśmy z domu, smagać nas począł przyjemny,
późnopopołudniowy wietrzyk. Pokręciliśmy się w pobliżu zgromadzenia, a gdy
wszystkie poruszane sprawy zostały już omówione i nadeszła pora na końcowe
pytania, Dobromiła popchnęła nas na środek i sama zaczęła przemawiać. Byłam tak
onieśmielona, że z trudem przypominam sobie jej słowa. Było coś o szyderstwach
i szykanach wobec jej rodziców, o ich dobroci i zasługach, a potem o mapie.
Pamiętam, że wtedy zakręciło mi się w głowie i jakaś dziwna suchość odebrała mi
mowę. Dobromiła poszturchiwała mnie, ale do mnie wszystko docierało jakby z
opóźnieniem. Jakbym oglądała to wszystko przez szybę gęstej mgły.
Wtedy usłyszałam głos Borysa: - „To wszystko prawda.
Przybyliśmy do Was z roku 2013, tę mapę otrzymaliśmy w Punkcie Informacji
Turystycznej. To wprawdzie nie oni nas tu przysłali, ale ściągnęła nas tutaj
wasza krajanka – chce byśmy potwierdzili, że to, do czego jej rodzice doszli
dawno, dawno temu w przyszłości się potwierdzi. Granice Polskiej Wsi znacznie
się przesuną, zresztą wszystko będzie wyglądało całkiem inaczej, choć teraz
trudno wam w to uwierzyć. Niesprawiedliwie ich potraktowaliście, to byli mądrzy
ludzie, a wy tak źle z nimi postąpiliście. Nie wszystko, co jest niezgodne z
waszym punktem myślenia jest błędne. Musicie być bardziej otwarci i
tolerancyjni!”
- „Prawda… to wszystko prawda… potwierdzam” – Igor
potakująco kiwał głową.
Gdy ocknęłam się – uderzyła mnie cisza. Złowroga cisza.
Zupełnie jak ta przed burzą. Rozejrzałam się wokół. Wpatrzone w nas oczy.
Malowało się w nich zdumienie. Po chwili jakby zaczęło przeistaczać się w
gniew. I wtedy rozległy się pierwsze okrzyki: - „Kto to taki?! Czego tu chcą?!
Co za brednie!? Pod pręgierz z nimi!” Krąg wokół nas zaczął się zacieśniać.
Czułam, że blednę i zaczynam drżeć. Chwyciłam synów mocniej za dłonie.
Dryń – dryń – dryń. Dryń – dryń – dryń.
- „Mamo, komórka ci dzwoni!”
Wyobraźcie sobie miny ludzi sprzed kilkuset lat. Byłam
pewna, że zaraz spalą nas na stosie, jako zwykłe czarownice. Albo doprowadzą
siłą na Szubieniczne Wzgórze. Pręgierz był z tego wszystkiego najłagodniejszą
perspektywą.
Pręgierz, tak… Głowa na nim znowu poczęła nabierać realnych
kształtów, wiatr tańczył w gęstwinie brody, oczy nabrały blasku. Postać
potrząsnęła skołtunionymi włosami, rozejrzała się przenikliwie w lewo i w
prawo, ziewnęła, zakasłała, a potem – pomimo kołatki w ustach (ktoś ją z
powrotem tu włożył) – krzyknęła najgłośniej jak potrafiła:
„Poooowooodzeeeniaaa!” W podzięce kiwnęliśmy dłońmi. Wokół rozległy się dźwięki
trąb, zupełnie jak wcześniej, gdy pulsowały we wnętrzu naszej mapy.
- „Złapmy się wszyscy za ręce, stwórzmy krąg, prędko!” –
zarządziła Dobromiła. Jednocześnie nacisnęła przycisk w czymś, co przypomniało pilota
telewizyjnego, ale zdecydowanie w rozmiarze mini. W mgnieniu oka powitała nas
zima i dobrze znane krajobrazy. Znaleźliśmy się na wzgórzu, zwanym również
Ramową Górą.
- „Przepraszam, że was na to naraziłam. Przemyślałam
wszystko i zrozumiałam, że to i tak niczego nie zmieni. Nie warto im tłumaczyć.
Niektórzy nie są w stanie otworzyć się na coś, co przekracza ich pojęcie, nie
potrafią objąć pojmowaniem spraw, które nie mieszczą się w ich sztywnych
ramach. Szkoda czasu i energii na tłumaczenia. Szkoda życia… Szkoda życia…” –
Dobromiła zawiesiła głos – „… moim rodzicom i tak to już nie pomoże. Nie
zmienia to jednak faktu, że na zawsze pozostaną w moim sercu i pamięci.
Dorastanie przy nich było wspaniałą szkołą życia. Nikt i nic mi tego nie
odbierze.”
Wzruszyłam się. Ukradkiem wytarłam łzę. Właśnie to przez
cały czas zamierzałam powiedzieć tej niezwykle odważnej i honorowej pannie,
jednak coś mi nie pozwalało. Nie chciałam pozbawiać jej złudzeń. Nie chciałam
sprawiać przykrości. Doskonale jednak wiem, że czasami trzeba zagryźć wargi i odpuścić,
żyjąc po swojemu, nie oglądając się na tych, z którymi nam nie po drodze. Przy
całym szacunku dla nich, nie zadeptując ich traktów, nie rezygnujmy z
samozaparcia, wydeptując ścieżkę Własnego Spełnienia…
- Co mówisz, mamo? Udało nam się?”
- „Udało” – Dobromiła z uśmiechem na ustach przytuliła
bliźniaki – „Udało, bo najważniejsze, to pielęgnować Prawdę we własnym sercu.
Zapamiętajcie to.” I dała im po czułym kuksańcu.
- „Co teraz? Co dalej? Jak Ty tam wrócisz?” – zaniepokojona
zwróciłam się do naszej znajomej z odległej przeszłości.
- „Wcale nie zamierzam tam wracać. Widzisz, wcześniej nie
było okazji, bym pokazała Ci urządzenie zaprojektowane i skonstruowane przez
mojego ojca. Nazywa się trebniclator i umożliwia podróżowanie w czasie. Dzięki
temu byłam tu i ówdzie, widziałam to i owo, poznałam tego i owego. W takiż też
sposób mapa znalazła się w waszych czasach. ”
- „Naprawdę możesz przenosić się w czasie? Ale fajowo!” –
wykrzyknęli chłopcy.
- „Naprawdę. Dzięki temu przespacerowałam się po przestrzeni
wieków. Widziałam potworne obrazy roku 1315, gdy panował tu straszliwy głód,
spowodowany długotrwałymi opadami deszczu, który zniszczył wszystkie płody
rolne. Wiek XV wcale nie był łaskawszy: w 1434 r. wybuchła epidemia dżumy, w
1443 r. miasto nawiedziło trzęsienie ziemi, w 1456 r. wybuchł pożar, który
strawił drewnianą zabudowę miasta, murowany kościół św. Piotra i budynki
klasztorne, w 1464 r. przeszły gwałtowne burze, które spustoszyły okolice, w
1475 r. wojska Macieja Korwina splądrowały i zniszczyły obiekty klasztorne,
które następnie trzeba było remontować niemal od fundamentów, a w 1483 r.
wybuchła zaraza, która pozbawiła życia wielu mieszczan. Trudny to był czas. Byłam
również świadkiem jak znany właściciel ziemski Otto Müller odkrył na swych posiadłościach borowiny,
które – przebadane – wykazały właściwości lecznicze. Rok później, w 1888 r.,
otwarto uzdrowisko Zdrój Jadwigi. Uwielbiałam również przejażdżki kolejką
wąskotorową Wrocław-Trzebnica-Prusice. Grozę przeżyłam 8 listopada 1938 r., gdy
trzebniccy członkowie NSDAP zorganizowali „noc kryształową”: wszystkich Żydów
zebrano wówczas koło synagogi, spalono świątynię, szkołę żydowską, zdemolowano
sklepy – było naprawdę niebezpiecznie. Chwile dumy i radości to październik
1971 r., kiedy zespół chirurgów z trzebnickiego szpitala wykonał udany zabieg
replantacji kończyny górnej. W 1973 r. zauroczył mnie występ genialnego Zespołu
Pieśni i Tańca „Trzebnica” – później jeszcze kilkakrotnie uczestniczyłam w
imprezach z ich udziałem. Dopingowałam też znajomej podczas I Ulicznego Biegu
Sylwestrowego, w 1985 r. – któż by pomyślał, że ranga imprezy i liczba
uczestników z biegiem lat tak bardzo wzrośnie! Dwa lata później udało mi się
zaprzyjaźnić z pewnym archeologiem, który wraz z ekipą odkrył na Winnej Górze
ślady pobytu homo erectus sprzed 500 000 lat – sama odkopałam jedno z
kamiennych narzędzi. We wrześniu 2009 r. - jako jedna z pierwszych - testowałam
szynobus Kolei Dolnośląskich, kiedy wznowiono komunikację kolejową na trasie
Wrocław–Trzebnica. Zaś trzy miesiące później hucznie świętowałam Sylwestra na
odrestaurowanym Rynku. Jak widzicie – Trzebnicę znam od podszewki” – Dobromiła
promiennie uśmiechnęła się, ukazując rząd perłowych, śnieżnobiałych zębów.
- „Oj, znasz ją lepiej niż my” – odpowiedziałam uśmiechem na
uśmiech – „tylko… jak ty to robisz, że się w ogóle nie starzejesz?”
- „A to już mój sekret, którego zdradzić nie mogę.”
- „Szkoda… Chętnie uszczknęłabym ździebko z tego twojego
eliksiru wiecznej młodości. Coś ostatnio strasznie łupie mnie w kościach.”
- „Mamo, jesteśmy głodni” – chłopcy i tak długo wytrzymali
te nasze wywody.
- „Dobromiła, zapraszamy cię na kolację. Choć od razu muszę
przyznać, że mizerna ze mnie kucharka” – wolałam zabezpieczyć się zawczasu.
- „Dziękuję wam bardzo, i tak wiele dla mnie zrobiliście. Ja
jestem umówiona. Nie mówiłam ci, ale podczas swoich wędrówek poznałam niezwykle
miłego i szarmanckiego mężczyznę… Która godzina? Oj, muszę lecieć, bo czeka na
mnie w restauracji Hotelu Trzebnica. Do usłyszenia, zdzwonimy się, pa!” I
zostawiła nas. Oszołomionych.
Staliśmy jeszcze przez chwilę, po czym chłopcy zawołali:
„Mamo, spójrz, coś tu leży!” Pochyliliśmy się nad znaleziskiem. Była to
skrzyneczka, a w niej kilka drobiazgów, pamiątek po wycieczce w czasy
średniowieczne: gliniane naczynie, podkowa (na szczęście), dobrze nam znana
mapa i garść monet. Był również list, zaadresowany do Igora i Borysa. Było w
nim bardzo mądre sformułowanie, które sobie wynotowałam: „Nie pozwólcie nigdy, by
przeszłość trzymała Was w niewoli. Zaczerpnijcie z niej to, co najcenniejsze,
reszcie pozwólcie swobodnie odpłynąć. Trzeba umieć przecedzać chwile przez filtr teraźniejszości i - z lękiem czy nie - dać unieść się ku przyszłości. Już bez żalu i gniewu. To esencja
wzrostu i rozwoju.” Zapamiętam.
Ruszyliśmy ku Rynkowi. Chciałam jeszcze zakupić lokalną
prasę, by zobaczyć, co piszczy w… nie, nie w trawie, lecz w śniegu… na
trzebnickim podwórzu. Przechodziliśmy właśnie obok Ratusza, gdy synowie
zakrzyknęli: „Mamo, spójrz, św. Piotr ma przy sobie tylko jeden klucz, drugi
gdzieś się zgubił!” Faktycznie, jeden z kluczy jakby rozpłynął się w powietrzu.
No i jak tu odpocząć, kiedy przygoda wciąż nas wzywa?