22.10.2012

Dorota Osińska w sercu mieści świat

Tekst powstał dla Starostwa Powiatowego w Trzebnicy:
http://powiat.trzebnica.pl/index.php/news/view/456

21 października 2012 roku. Piękny – jakże ciepły jak na październik – wieczór. Niebo jeszcze różowiało, choć powoli zbierało się już do przywdziania granatowego mundurka. W świetle lamp skrzyły się purpury, złociły żółcie… Pośród szeleszczących liści zmierzałam na koncert w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Kameralnej i Organowej.

Błogi nastrój w jaki wpadłam po drodze został nieco zmącony, gdy okazało się, że w trzebnickim Kościele Piotra i Pawła dwoje artystów nerwowo próbuje okiełznać nie najlepsze nagłośnienie. Brakowało akustyka. Ażeby zanadto nie skupiać się na tym, co wadliwe (bliższa jest mi bowiem filozofia gloryfikowania prawdziwych wartości niźli malkontenctwo), napiszę jeno, iż na szczęście ludzie dobrej woli (panowie Marcin&Maciek vel Stringi Band) uratowali sytuację.

Długo czekałam na ten koncert. Przez – bodaj - cztery lata zabiegał o niego pan Waldemar Marzec, wydawca Rzeczpospolitej Trzebnickiej. Kiedy czytałam o „Wielkiej Tyci”, naszej krajance (choć zdecydowanie za mało osób o tym wie), nabierałam apetytu na artyzm tejże klasy. Kiedyś zajrzałam na kanał YouTube pani Doroty Osińskiej – i wsiąkłam na amen. To było jak objawienie… Bezlitośnie maltretowałam przycisk „repeat”, za każdym razem – ze zdumieniem – odkrywając w interpretacji coś nowego, intrygującego, zaskakującego, wzruszającego, oszałamiającego. To przechodziło po mnie mrowie, to łzy rwącymi strumieniami wylewały ze mnie wrażenia. Zupełnie jakby stała przede mną nie „śpiewarka”, a wytrawna hipnotyzerka, która tylko sobie znaną siłą wzięła moje zmysły pod swoje władanie.  A najdziwniejsze, że ja wcale nie buntowałam się, tylko z pokorą pozwalałam tarmosić swą duszę gdzieś pomiędzy rozkoszą nieba a piekłem wyczerpania, godziłam się na godziny wyrwane z kalendarza obowiązków i rozmienione na muzyczne doznania.

Kiedy więc nadszedł czas koncertowania pani Doroty w naszym (i jej) rodzinnym mieście, myślałam, iż tyle będę miała do napisania, tyloma perłami wrażeń będę mogła rozdzielić czytelników, tyle okruszków emocji wrzucę ukradkiem do brulionu i zgotuję z nich jakiś mniejszy czy większy tekst… Okazało się jednak, że to wcale nie takie proste, albowiem wszystko dobre co można by powiedzieć zostało już powiedziane przez innych: znanych i lubianych…

Zauważyłam, że zadziwia filigranową kruchością, delikatnością, a jednocześnie ma w sobie gigantyczną siłę przekazu – jednakże to już było…

Dysponuje nieprawdopodobną wrażliwością, jakąś czarodziejską głębią, bajeczną wręcz melodyjnością oraz prawdziwością i szczerością, która zachwyca, ale i paraliżuje. To też ktoś już nazwał przede mną…

Cała jest muzyką, cała jest poezją. Zupełnie jakby wyszła z jakiegoś poematu, trochę taka nieprawdopodobna i nierzeczywista, niecodzienna, niebanalna, wydarta z kart niedzisiejszości. Skąpana w deszczu liryki i ubrana w suknię poszeptów gwiazd. W ustach zaś mieści moc wszelkich żywiołów – od delikatnego muśnięcia zefirka po zatrważające pomruki groźnego tsunami. Potrafi być najwykwintniejszą słodyczą, aksamitną łagodnością, spokojną, niewzruszoną taflą bez zmarszczki niepogody, by za moment zaryczeć jak tygrysica broniąca młodego, puszystego, bezbronnego skrawka swego serca. Myślę, że cudnie tutaj przenikają i uzupełniają się obie pasje pani Doroty – a więc śpiew oraz teatr. Podczas gry na scenie piękny głos z pewnością pomaga, zaś doświadczenie aktorskie w czasie występu muzycznego eskaluje rozrzucane w przestwór emocje.

Nurzając duszę w słodkim, ciepłym głosie utkanym z niteczek wielkiej muzykalności, błąkając się pośród zaułków tekstów niczym ulicami miasta obtoczonego ciastem wieczoru myślałam o tym, że faktycznie zdaje się, jakoby piosenkarka – mimo pięknego wieku – „wiedziała już wszystko o samotności, przemijaniu”, egzystencji, beznadziei, nadziei, zwątpieniu, radości, o duszy na ramieniu, motylach w brzuchu, prywatnej pogodzie wewnętrznej, szaleństwie w miłości o rozmiarze XL i narzekaniu (bądź przeciwnie) na świat… I poprzez śpiew rozmawiała o tym z życiem, modliła się z namaszczeniem, dziękczyniła oraz przeklinała błogosławieństwo tegoż misterium.

Nieszablonowa, niezwykle sympatyczna osobowość, cudne poczucie humoru i anegdoty sypane jak z rękawa, dobra aura, pozytywna energia oraz bezpośredniość i otwartość były cechami, które otworzyły artystce drogę do serc słuchaczy, słuchaczom zaś ułatwiły odbiór i umoszczenie w sobie tychże – wcale niełatwych, bo głębokich, dojrzałych i przejmujących – utworów. Na tę emocjonalność chyba nikt nie pozostaje obojętny. Artystka wyśmienicie dba o dopieszczanie zmysłów odbiorców, ci ostatni zaś łapczywie chłoną i nostalgię i radość, drgające i kołyszące się w powietrzu, z błogością spijają z jej ust nektar rozkoszy – wyrażanej w języku ojczystym, co (osobiście) bardzo sobie chwalę. Przy tkliwych  taktach na twarzach malowały się uśmiechy, przy dźwiękach potrącających melancholii kielich „do dusz lepił się smutku klej”. Osobliwa symbioza, bardzo, ale to bardzo przyjemna.

Rozpływając się tak nad Gwiazdą wieczoru zapomniałabym dodać, że nie mniej promiennym ciałem niebieskim był akompaniator, Paweł Stankiewicz. Dźwięki, które potrafi wykrzesać z podrasowanego kawałka drewna i kilku strun (bo czymżesz innym jest gitara?) naprawdę robią wrażenie. Okazało się również, że ten doskonały aranżer ma wiele wcieleń i dzisiejsza, liryczno-akustyczna twarz, to tylko jedna z nich. Zachęcona do sięgnięcia po kolejną, ostro-elektryczno-rockową, poczułam się w pełni usatysfakcjonowana. Formacja Ordalia rozerwała mnie na kawałki. Nie umiem powiedzieć, która stylistyka jest mi bliższa. Obie fantastyczne.

Bis, wstrzymane oddechy, niemilknące owacje na stojąco, żywiołowa reakcja publiczności, rozlewające się po nawach achy i ochy jako wyrazy zachwytów i aprobaty… Wierzę, że ten występ odczarował pierwsze, niepoprawne wrażenie i perypetie techniczne…

Wyszłam z koncertu pełna jakiegoś wewnętrznego ciepła, które przez godzinę wlewało się we mnie jak deszcz, co to niby z małej chmury, a taki duży. Czułam się skąpana od małego - podrygującego w bucie – palca, po nasycone uszy. I nie wiem czy to była gwałtowna ulewa olśnienia czy powolutku - wręcz niezauważalnie - nasiąkałam drobniutkim kapuśniaczkiem podziwu i poważania?

Szłam szeleszczącymi jesiennym złotem liśćmi. Wtapiałam się w zamgloną rzeczywistość.

Gdy tak szłam - emocje i podekscytowanie buzowały we mnie jeszcze, a ja dumałam: czy w drobnym sercu można zmieścić cały świat?








2 komentarze: