Kiedy wygrałam bilety do cyrku Korona, obiecałam sobie
podzielenie się na blogu wrażeniami. Niestety różne perypetie zdrowotne
uniemożliwiły mi zrobienie tego od razu. Pomyślałam jednak, iż to nawet dobrze, bowiem teraz
opisać to mogę z perspektywy tego „co we mnie zostało”. Pisanie „na świeżo”,
owszem, ma swoje plusy, czasem jednak bogate przeżycia i fascynacje tuż po
jakimś wydarzeniu zawyżać mogą ocenę odbioru. Ochłonięcie sprawia, że widzi się
coś jakby czytelniej, przejrzyściej, bardziej obiektywnie.
To, czym cyrk Korona szczyci się – zatem: mnogość zwierząt – akurat dla mnie nie jest atutem. Zawiałoby hipokryzją, gdybym rozwodziła się nad losem owego zwierzyńca, jednocześnie nakręcając koniunkturę i uczestnicząc w spektaklu, niemniej wzruszającym widokiem to byłby widok dzikich stworzeń w ich środowisku naturalnym. Trzeba jednak przyznać, że ta materia stanowi ważną kwestię dla osób tam zarządzających: bardzo dużo mówi się o warunkach w jakich zwierzęta są chowane, przewożone, tresowane, jak zimują (cyrk posiada własne mini zoo), o tym, że wszystko spełnia rygorystyczne normy i wymogi Europejskiego Stowarzyszenia Cyrków ECA. Żadne ze zwierzaków nie urodziło się na wolności, wszystkie przyszły na świat już w niewoli.
Kwestia druga: ktoś, bez kogo nie wyobrażamy sobie cyrku, czyli klaun. Tutaj jest ich dwóch. Moi synowie byli rozczarowani, bo spodziewali się kolorowych, spadających spodni, człapiących chodaków i – przede wszystkim – wielkiego, czerwonego nochala. Mnie natomiast ogromnie ujął Eduardo. Przyglądałam mu się przed rozpoczęciem spektaklu, kiedy stał w przejściu i sprzedawał gadżety reklamowe. Na jego twarzy malowała się niezwykła miłość do tego miejsca; obdarowywał uśmiechem każdego przechodzącego malca, a w jego spojrzeniu było coś intrygującego, fascynującego i tajemniczego. Rozpalił we mnie ciekawość. Pomyślałam wtedy, że gdyby kwintesencję słowa „cyrk” zamknąć w jakimś jednym wyrażeniu, geście, miejscu – byłoby nim właśnie spojrzenie tego cyrkowca.
Kolejną ekscytującą osobowością był Ssnake. Te jego wężowe ruchy ciałem oraz językiem, posykiwania, wygibasy, strój, muzyka, nastrój – wszystko składało się ma mistyczne, magnetyczne, hipnotyzujące przedstawienie. Zresztą to, iż jest świetny, zaprezentował już w programie „Mam talent” – na żywo jedynie podtrzymuje to wrażenie. Niewątpliwie jest chwytliwą wizytówką cyrku „Korona”.
Równie gwiazdorskie były popisy ekwilibrystów i akrobatów napowietrznych. Najpiękniejsze, co może dostać jeden człowiek od drugiego, to to, co czynione jest z pasją, miłością, radością, uśmiechem, staraniem i zaangażowaniem. Artyści tym właśnie dzielili się i częstowali – i smakowało wybornie. Widać, że ludzie ci idą za głosem serca, wypełniają Własną Legendę, spełniają się w tym, co kochają...
Żonglerka dowcipem, zaserwowane poczucie humoru, muzyka, kolorowe światła, bajeczne cienie na ścianie, czyniące podniebne esy floresy – miód dla zmysłów i wyobraźni.
Do atutów należałoby jeszcze dopisać:
- przestrzenny, klimatyzowany namiot (chyba po raz pierwszy nie czułam się w cyrku jak w skwierczącym rondelku),
- siedzenia pod odpowiednim kątem (dzięki czemu była lepsza widoczność),
- profesjonalna, sprawna, uwijająca się żwawo ekipa techniczna (przy okazji należałoby pochwalić precyzję, bowiem od tej obsługi zależy bezpieczeństwo artystów).
Niby wszystko jak należy, a jednak... brakowało mi czegoś tak elementarnego jak zaskoczenie. Były „achy” i „ochy”, zachwyty, westchnienia podziwu, zauroczenie i wielki szacunek, a jednak czułam lekki niedosyt na płaszczyźnie „niedowierzanie” i „zdumienie”.
Pamiętam jak poszłam z synami do cyrku „Juremix”. To było coś całkiem odmiennego od wszystkiego, co dotychczas widziałam. Ogromne banie mydlane, dziewczynka (wtenczas jeszcze) z masą kręcących się hula hop czy mistrzowska bajka o Kopciuszku, która jeszcze przez długi czas kazała się zastanawiać „jak oni to czynią?”
I właśnie czegoś takiego niebanalnego, nieoczekiwanego, niespodziewanego i oryginalnego poszukuję w sferze wrażeń cyrkowych. Tutaj zabrakło mi szczypty „tego czegoś”, niemniej przedstawienie warte obejrzenia. Widziałam, że zarówno dzieci, jak i dorośli wychodzili nasyceni i zadowoleni.
To, czym cyrk Korona szczyci się – zatem: mnogość zwierząt – akurat dla mnie nie jest atutem. Zawiałoby hipokryzją, gdybym rozwodziła się nad losem owego zwierzyńca, jednocześnie nakręcając koniunkturę i uczestnicząc w spektaklu, niemniej wzruszającym widokiem to byłby widok dzikich stworzeń w ich środowisku naturalnym. Trzeba jednak przyznać, że ta materia stanowi ważną kwestię dla osób tam zarządzających: bardzo dużo mówi się o warunkach w jakich zwierzęta są chowane, przewożone, tresowane, jak zimują (cyrk posiada własne mini zoo), o tym, że wszystko spełnia rygorystyczne normy i wymogi Europejskiego Stowarzyszenia Cyrków ECA. Żadne ze zwierzaków nie urodziło się na wolności, wszystkie przyszły na świat już w niewoli.
Kwestia druga: ktoś, bez kogo nie wyobrażamy sobie cyrku, czyli klaun. Tutaj jest ich dwóch. Moi synowie byli rozczarowani, bo spodziewali się kolorowych, spadających spodni, człapiących chodaków i – przede wszystkim – wielkiego, czerwonego nochala. Mnie natomiast ogromnie ujął Eduardo. Przyglądałam mu się przed rozpoczęciem spektaklu, kiedy stał w przejściu i sprzedawał gadżety reklamowe. Na jego twarzy malowała się niezwykła miłość do tego miejsca; obdarowywał uśmiechem każdego przechodzącego malca, a w jego spojrzeniu było coś intrygującego, fascynującego i tajemniczego. Rozpalił we mnie ciekawość. Pomyślałam wtedy, że gdyby kwintesencję słowa „cyrk” zamknąć w jakimś jednym wyrażeniu, geście, miejscu – byłoby nim właśnie spojrzenie tego cyrkowca.
Kolejną ekscytującą osobowością był Ssnake. Te jego wężowe ruchy ciałem oraz językiem, posykiwania, wygibasy, strój, muzyka, nastrój – wszystko składało się ma mistyczne, magnetyczne, hipnotyzujące przedstawienie. Zresztą to, iż jest świetny, zaprezentował już w programie „Mam talent” – na żywo jedynie podtrzymuje to wrażenie. Niewątpliwie jest chwytliwą wizytówką cyrku „Korona”.
Równie gwiazdorskie były popisy ekwilibrystów i akrobatów napowietrznych. Najpiękniejsze, co może dostać jeden człowiek od drugiego, to to, co czynione jest z pasją, miłością, radością, uśmiechem, staraniem i zaangażowaniem. Artyści tym właśnie dzielili się i częstowali – i smakowało wybornie. Widać, że ludzie ci idą za głosem serca, wypełniają Własną Legendę, spełniają się w tym, co kochają...
Żonglerka dowcipem, zaserwowane poczucie humoru, muzyka, kolorowe światła, bajeczne cienie na ścianie, czyniące podniebne esy floresy – miód dla zmysłów i wyobraźni.
Do atutów należałoby jeszcze dopisać:
- przestrzenny, klimatyzowany namiot (chyba po raz pierwszy nie czułam się w cyrku jak w skwierczącym rondelku),
- siedzenia pod odpowiednim kątem (dzięki czemu była lepsza widoczność),
- profesjonalna, sprawna, uwijająca się żwawo ekipa techniczna (przy okazji należałoby pochwalić precyzję, bowiem od tej obsługi zależy bezpieczeństwo artystów).
Niby wszystko jak należy, a jednak... brakowało mi czegoś tak elementarnego jak zaskoczenie. Były „achy” i „ochy”, zachwyty, westchnienia podziwu, zauroczenie i wielki szacunek, a jednak czułam lekki niedosyt na płaszczyźnie „niedowierzanie” i „zdumienie”.
Pamiętam jak poszłam z synami do cyrku „Juremix”. To było coś całkiem odmiennego od wszystkiego, co dotychczas widziałam. Ogromne banie mydlane, dziewczynka (wtenczas jeszcze) z masą kręcących się hula hop czy mistrzowska bajka o Kopciuszku, która jeszcze przez długi czas kazała się zastanawiać „jak oni to czynią?”
I właśnie czegoś takiego niebanalnego, nieoczekiwanego, niespodziewanego i oryginalnego poszukuję w sferze wrażeń cyrkowych. Tutaj zabrakło mi szczypty „tego czegoś”, niemniej przedstawienie warte obejrzenia. Widziałam, że zarówno dzieci, jak i dorośli wychodzili nasyceni i zadowoleni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz