fot. Igor Dmytrowski (l. 7,5) |
9 kwietnia, wieczorem, na poddaszu Pocysterskiego Klasztoru
Sióstr Boromeuszek, mieliśmy możliwość uczestnictwa w niezwykłym, niecodziennym
spektaklu światła, obrazu, słowa, dźwięku, ciszy. Stare przeplatało się tu z
nowym, sacrum z profanum, tradycja – z subtelnym hukiem (cóż za zestawienie!) zderzała
ze współczesnością, żywe instrumentarium, wokal i wokalizy kompilowały z
dominantą elektroniki. To wszystko – na pierwszy rzut ucha - wydawało się tak
zuchwale oryginalne, a jednocześnie głęboko zakorzenione tkwiło w tradycji
średniowiecznej, wszakże reinterpretowało najstarszy zachowany zabytek muzyki
polskiej „Bogurodzicę”. Cofnęliśmy się do źródeł, a jednak bogatsi o
współczesne postrzeganie. Właściwie trudno ubrać w słowa to, czego świadkami
tam byliśmy…
Zrozumiałam jedno. Twórca ma ogromną moc nad odbiorcą. Jest
świadom bogactwa i potęgi środków stylistycznych, wywołujących u „konsumenta
sztuki” pożądane emocje. Jednym słowem mówiąc – jak nam zagrają, tak
zatańczymy, w jaki nastrój nas wprowadzą, takim szlakiem podążać będziemy.
Taka mozaika artyzmu (jako głównego składnika), garści psychologii i szczypty socjotechniki, sztuki zdobywania władzy nad umysłami. Moje zmysły absolutnie
poddały się władaniu Artystów, czułam się jak w transie, zahipnotyzowana,
przepełniona zdziwieniem i kontemplacją. Jakbym była częścią jakiegoś
niezwykłego eksperymentu, misterium. Przymknęłam oczy i starałam się rozłożyć
tę muzykę na części pierwsze, zdumiewałam się złożonością każdego pierwiastka,
wyławiałam – niczym z sieci pełnej błyszczących dźwięków – każde najdrobniejsze
brzmienie i podziwiałam jego precyzyjne, płynne ruchy na firmamencie partytury.
Były chwile, że wpadałam – niesiona ciepłym prądem pogłosu –
na spokojny atol zadumy. Cała byłam falą łagodności, pieściłam perły błogości,
muskałam klify codzienności zrozumieniem. Momentami przemieniałam się w wiatr,
próbujący w ekstatycznym tempie dogonić te wszystkie wrażenia. A potem
zastygałam w niemym zachwycie, spadając czule kroplą skamieniałej ciszy w przejrzysty
niebyt.
Odczucia zmieniały się jednak jak w kalejdoskopie. Wkrótce
nadciągnęła chmura pełna jazgotliwych tonów. Burzliwa kakofonia, jakby nuty
zerwały się z łańcucha pięciolinii i niekontrolowane, niczym głodne, dzikie,
rozbuchane bestie, poczęły kąsać zmysł słuchu. Trzaski, huki, tłuczenie, pukanie,
rzężenia, stukot, rumor, chrzęst, łomot, łoskot, tumult, harmider, wrzawa. Moje
ciało poczęło bronić się przed tym, jak przed natrętnym robactwem. W uszach
zagnieździło się coś, czego nie chciałam, nie zapraszałam, dokuczało, gnębiło –
a jednocześnie też intrygowało. Rozlewało się po organizmie, wierciło w trzewiach,
bąbelkowało, pulsowało i promieniowało z tyłu głowy, uderzało jak gaz w wodzie
sodowej. Czułam dyskomfort, a jednocześnie dziwiłam się kolorytom emocji,
którymi właśnie mnie obdarowano. Można było zlęknąć się, poczuć dreszcz
niemocy, niepokój, rozdrażnienie, zapragnąć wyłączenia z tego doświadczenia,
albo też przyjąć to wszystko jako kolejny szczebel samoświadomości – jak bardzo
podatni jesteśmy na bodźce z zewnątrz? Co, gdy wzbogacimy je o atrybuty ze
skarbca wyobraźni? Coś jakby eksploracja innych stanów świadomości, w które wprowadzić
możemy się – jak widać i słychać - absolutnie naturalnie, stymulując zmysły jedynie
dźwiękami i obrazami.
Kiedy tak myśli kłębiły się w mej głowie, a dźwięki otaczały
z każdej strony, otulały i osaczały, moją uwagę zwróciły cienie na ścianach.
Niektóre zastygały w filozoficznej zadumie. Inne przypominały duchy
przemykające pośród uczestników, chcące uszczknąć nieco tej festiwalowej
atmosfery, by wrażenia zabrać ze sobą gdzieś poza horyzont zdarzeń, w bliższe czy dalsze zaświaty. Cienie
stapiały się z wizualizacjami, efektami komputerowymi. Pomiędzy nimi migające kolory
kłóciły się o dominację, ikony krzyczały niemymi wokalizami, obrazy pojawiały
się i znikały. Światła prześlizgiwały się pomiędzy stropami, pachniało drewnem
i lekką psychodelą.
Fonia oplatała mackami wszystko i wszystkich. Dźwięki
pełzały po ścianach, po konstrukcji dachu, poetycko zgrzytały, smarowały „wielobarwą”
kształty i formy, buzowały, wiły się, wsiąkały w uczestników tego niezwykłego
spektaklu. Cieszyły się ze świetnej akustyki, dumnie prężąc brzuchy nut. Deszcz
z rytmicznym łoskotem próbował wedrzeć się do wnętrza, błagalnie pukając w okienka
poddasza. Wiolonczela zawodzącym głosem zapraszała do studium. Sprzężenie
zwrotne dawało o sobie znać, pokazując pazzzur i charrrakter. A na koniec ta ważna
myśl – że cisza jest istotną częścią muzyki!
Kiedy przychodziło wyciszenie, najpierw nieśmiało, stopniowo
gradując intensywność doznań, w końcu wybuchając pełną mocą – jak zieleń i
aromat wiosny w środku maja – każdy zostawał sam na sam ze swoimi myślami.
Emocje wypływały jak dżem z ciepłych jeszcze drożdżówek.
Pomyślałam, że zupełnie odmienną naturę miałoby to
muzyczno-wizualne widowisko w jakiejś zadymionej knajpce, inną w filharmonii, a
jeszcze inaczej odbierało się to w takim miejscu jak poddasze starego,
pocysterskiego klasztoru. Było genialne przez swoją niekonwencjonalność.
P. S. Dziękuję Igorowi za okraszenie tekstu fotografiami!
fot. Igor Dmytrowski (l. 7,5) |
fot. Igor Dmytrowski (l. 7,5) |
fot. Igor Dmytrowski (l. 7,5) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz