Archiwum bloga
-
►
2013
(75)
- ► października (6)
-
▼
2012
(104)
- ► października (9)
-
▼
stycznia
(14)
- Szybcy i (niekoniecznie) wściekli
- Jak polubić szkołę...
- Niech żyje bal!
- Profilaktyka Maciejkami pachnąca
- Spotkanie nie z tej epoki, czyli potwory i smoki
- Oko w oko z pytonem tygrysim
- Noworoczna "Magia Tańca"
- Nadziejki u Maciejki
- Orkiestra na cztery ręce, czyli wolontariat oczyma...
- Przeterminowane leki zanieś do apteki
- Plastik na wagę złota. Wspomagasz charytatywno-eko...
- Wiosna w styczniu? Lubię to!
- Staroci czar...
- 1 procent - czy wiesz już komu ofiarujesz?
8.01.2012
Orkiestra na cztery ręce, czyli wolontariat oczyma pięciolatków
Czekaliśmy na ten dzień od dawna. Z niecierpliwością odliczaliśmy dni, zakreślając je w kalendarzu. Mama powiedziała, że jak dojdziemy do ósemki, to - w końcu - zagra ta Orkiestra. Ciekawi byliśmy: czy głośno, jaką melodię i na jakich instrumentach?
W ubiegłym roku oglądaliśmy koncerty w telewizji. Pragnęliśmy pójść tam i posłuchać na żywo, niestety dopadło nas paskudne przeziębienie. Tylko na chwilkę wyszliśmy, by wrzucić do puszki pieniążki na chore dzieci - i wtedy, o rety, jak bardzo, bardzo zapragnęliśmy zostać takimi wolontariuszami, którzy pomagają innym i mają całą masę naklejek w kształcie serc. Mama obiecała, że jak w przyszłym roku (znaczy - w 2012) nie zachorujemy, to też będziemy mogli zapisać się do wolontariatu. Super!
W listopadzie mama zapytała czy nie zmieniliśmy zdania i nadal chcemy zbierać pieniążki dla Orkiestry. Jasne, że tego chcieliśmy - to musi być fajowe przeżycie. Najpierw trzeba było wypełnić specjalne formularze i dołączyć do nich zdjęcia. Sami chcieliśmy napisać jak się nazywamy, ale mama nam nie pozwoliła; powiedziała, że trzeba to napisać ładnie i wyraźnie. To niesprawiedliwe - przecież bardzo byśmy się starali. Następnie przyszedł do naszego domu fotograf, pan Marcin - mama wcześniej pochwaliła go, że jego zdjęcia to prawdziwe mistrzostwo świata. Potrzebne były fotki do legitymacji - musieliśmy stać grzecznie, nie ruszać się, a do tego zrobić ładną minę - to nie było takie proste. Wciąż ruszaliśmy buzią, rękami, no i jeszcze odpinały nam się szelki, co niezwykle nas rozpraszało. To niezwykle nudne stać tak bez ruchu, gdy w głowie nieustannie powstaje scenariusz fantastycznej zabawy. Ale gdy - w końcu - mieliśmy to z głowy, zanieśliśmy wszystko do TOKu i mama powiedziała, że teraz pozostało nam już tylko cierpliwie czekać. Cierpliwie czekać - łatwo powiedzieć; bezustannie pytaliśmy: ile razy jeszcze trzeba spać, by nadszedł dzień tej Orkiestry? Tak trudno jest cierpliwie czekać, gdy ma się ledwie pięć lat.
W grudniu Borys - niestety - zachorował. Na długo, bo aż na cały miesiąc. Martwiliśmy się, że to pokrzyżuje nam całe orkiestrowe plany, na szczęście na początku stycznia wyzdrowiał. Mama miała zgryzotę, gdyż bała się, by znów nas nie przewiało, ale obiecaliśmy, że będziemy na siebie bardzo uważali. Zresztą zawsze nam powtarza, że trzeba być konsekwentnym, słownym i dotrzymywać obietnic, a przecież nasze zapisanie się do wolontariatu, to nic innego jak zobowiązanie się do pomocy tym dzieciom, prawda?
Usłyszeliśmy, że w tym roku Orkiestra gra "z pompą". Zapytaliśmy: co to znaczy, z jaką znowuż pompką? Dowiedzieliśmy się, że to takie hasło: "zdrowa mama, zdrowy wcześniak, zdrowe dziecko, czyli zbieramy na zakup najnowocześniejszych urządzeń dla ratowania życia wcześniaków oraz pomp insulinowych dla kobiet ciężarnych z cukrzycą." Insulinowych, cukrzycą - trudne słowa. Ale jakoś tak skojarzyły nam się ze słodyczami, choć mama powiedziała, że to nie do końca o to chodzi. Nieważne zresztą; najważniejsze, żeby zebrać jak najwięcej pieniążków, by jak najwięcej mam i dzieci było zdrowych i uśmiechniętych. Bo dorośli zawsze powtarzają, że nie ma nic piękniejszego na świecie jak uśmiech dziecka. My tam widzieliśmy piękniejsze rzeczy - na wystawie sklepu z zabawkami. Ale prawda jest taka, że zdanie dziecka i zdanie dorosłego rzadko się ze sobą pokrywają.
My też byliśmy wcześniakami. Mama nam opowiadała, choć jakieś to dziwne, bo wcale tego nie pamiętamy, a przecież powinniśmy, skoro chodzi o nas. W książeczce zdrowia dziecka mamy nawet taki specjalny certyfikat, że przeszliśmy przesiewowe badania słuchu. Wyszły pomyślnie, ale mama powiedziała, że dzięki takim profilaktycznym (oj, następne trudne słowo) badaniom można wcześniej wykryć różne choroby, co nie jest bez wpływu na jakość leczenia. Dlatego Orkiestra Świątecznej Pomocy to taka szczytna akcja - bo troszczy się o dzieci. A dzieci lubią być takie "zatroszczone".
Przez chwilę przeszło nam przez głowy, że jak nazbieramy do tych skarbonek dużo pieniędzy, to będziemy mogli sobie kupić jakąś super zabawkę, taką o jakiej marzyliśmy od dawna; bo przecież wystarczyłoby i dla chorych dzieci i dla nas. Mama prędko jednak sprowadziła nas na ziemię, mówiąc, że jak ktoś chce być wolontariuszem, to musi też być niezwykle odpowiedzialny i uczciwy, bo przecież ktoś obdarzył nas zaufaniem, dając nam legitymacje WOŚP. A czyjegoś zaufania nie należy zawodzić, bo sami też nie chcielibyśmy zostać przez kogoś oszukani. Prawda; nie należy czynić drugiemu, co nam miłe nie jest. Miłym za to jest pomagać innym, tak bezinteresownie - tak mawia mama. No, my lubimy i tak bezinteresownie, i tak... nooo... za jakąś nagrodę ;) Bo to też przyjemne, nawet gdy jest nią pochwała i podziękowanie.
W czwartek - przed niedzielą zero - w Ośrodku Kultury (czyli teraz: Trzebnickim Centrum Kultury i Sportu) miało miejsce spotkanie organizacyjne dla wolontariuszy. Niezwykle pragnęliśmy w nim uczestniczyć, ale - niestety - nie mogliśmy. Mama powiedziała nam, że podczas tego zebrania policjanci trzebniccy mówić mieli o zasadach bezpieczeństwa podczas kwestowania. To przykre, że zdarzają się napady na wolontariuszy. My mieliśmy nadzieję, że nie spotka nas jednak nic złego.
Gdy nadeszła - w końcu - ta niedziela, ósmego stycznia, wstaliśmy niezwykle podekscytowani. Właściwie to zbudziła nas mama, która wcześniej odebrała z TCKiS nasze puszki i legitymacje. Zapaliła światło i powiedziała: "no to do dzieła, wolontariusze!". "Mamooo, jeszcze krochę, dobrze?" - próbowaliśmy wytargować choć kilka minut pod ciepłą kołdrą, ale gdy zobaczyliśmy kolorowe puszki, legitymacje z naszymi wizerunkami i stos czerwonych serduszek, czym prędzej wyskoczyliśmy z łóżek. "Ojejciu, o rety!, naprawdę jesteśmy najprawdziwszymi wolontariuszami!"
Mama kazała zjeść nam śniadanie, choć my wcale nie lubimy śniadań. Powiedziała jednak, że musimy mieć dużo siły i energii, bo przed nami pracowity dzień. Spojrzeliśmy za okno. Niebo szarobure, ulice rozmoknięte, smutna plucha i ni żywego ducha. Perspektywy nie były ciekawe - ale przecież podjęliśmy się tego zadania, nie można teraz stchórzyć przed nieprzyjazną aurą. Ubraliśmy się ciepło i postanowiliśmy rozpocząć kwestę. Ratusz wskazał - wskazówki palcem - godzinę dziewiątą.
Nie było prosto. To rozkładaliśmy parasole, to znów je składaliśmy. Przez to wszystko zabrakło nam rąk na serduszka: jedna na puszkę, druga na parasol - no i...? Dobrze, że mama nosi bojówki z wieeelkimi kieszeniami - w nich to zawsze jest miejsce na rozmaite skarby; serduszka upchnęliśmy więc tam. Nasza mama miała dzisiaj więcej niż jedno serce: całą masę, a do tego podskakujących niecierpliwie na wysokości prawego uda.
Najgorsze było to, że siąpiący deszcz przestraszył przechodniów, co pokrzyżowało ciut nasze plany. Ulice były wyludnione i opustoszałe. Właściwie to najwięcej było wolontariuszy z puszkami: mijali się, pozdrawiając wzajemnie uśmiechami. Chodzili pojedynczo i grupkami, mniejsi, więksi, chłopcy, dziewczęta, kilkoro z opiekunami. Puszki skąpane były w deszczu, wielkie krople bezlitośnie po nich spływały. Najbardziej podobał nam się pan w ogromnym, czerwonym kapeluszu i z kolorowymi balonikami oraz pieski-wolontariusze, obklejone orkiestrowymi serduszkami. Wszystko wokół czerwieniło się dzisiaj.
Raz na jakiś czas ktoś przystawał przy nas i wrzucał nam bilon do skarbonki. Początkowo byliśmy nieco onieśmieleni i skrępowani, prędko jednak poczuliśmy, że robimy coś naprawdę dobrego. Zwłaszcza, gdy starsi ludzie głaskali nas po głowach, ze słowami, że jesteśmy "małymi bohaterami". Na ucho powiedzieliśmy mamie, że nie jesteśmy bohaterami, bo tacy superbohaterowie to mają magiczne moce, peleryny i umiejętność latania - i daleko nam do nich, gdyż wcale nie ratujemy świata. Mama jednak uśmiechnęła się delikatnie, przytuliła nas, dała po cmoku i powiedziała, że dla niej już jesteśmy superbohaterami, bo mamy dobre serduszka - a zmianę świata na lepsze to właśnie od siebie należy rozpocząć, co niniejszym czynimy. Heh, dziwne jakieś to wszystko, ale niech jej będzie.
Aby nie myśleć o zimnie, zaczęliśmy wymyślać różne mruczanki-rymowanki:
Dobra, Ludziska, szykujta klepaki,
bo dla WOŚP kwestują bliźniaki;
choroby jednak znów nabawić się nie chcemy,
dlatego zbyt długo nie szarżujemy...
Rozmokłe chmury zlitujcie się nad nami,
bo do Orkiestry przyjść chcemy z darami,
pieniążki dla dzieci - szczytny to cel, przecie,
czy nad małymi wolontariuszami się nie zmiłujecie?
... i tak bez końca...
Choć... W końcu zaczerwieniły nam się nosy, zmarzły policzki, rozbolały nogi, dopadło zmęczenie. Wtedy mama zakomenderowała, że czas na przerwę: trza odpocząć, zjeść smaczny rosołek i napić się rozgrzewającej, gorącej czekolady. Przy okazji obejrzeliśmy bajeczkę - i nadeszła pora na orkiestrowe granie w Domu Kultury (znaczy się: w TCKiS).
Nie byliśmy tam długo. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się zaciekłej licytacji o kubek kawy. Z przyjemnością posłuchaliśmy młodych śpiewnych. Z rozbawieniem obejrzeliśmy kabaretowe wygłupy. Potem poszliśmy przekąsić smakowity serniczek i napić się herbatki - frykasów przygotowanych (na sali retro) specjalnie dla wolontariuszy. Tam udało nam się jeszcze podejrzeć ćwiczenia i ostatnie próby uroczych i zdolnych baletnic. Zobaczyliśmy też jak wygląda to wszystko z drugiej strony sceny - fascynujące! Na rokĘdrola brakło nam już sił.
Gdy usłyszeliśmy, że "Orkiestra gra do końca świata i jeden dzień dłużej", przestraszyliśmy się nie na żarty. Byliśmy już wykończeni i troszkę mieliśmy dość - zaczęliśmy marzyć o powrocie do ciepłego domku. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że możemy to uczynić. Dzisiaj, a nie dzień po apokalipsie. Z ogromną satysfakcją i sporą radością, choć i niemałym znużeniem zakończyliśmy ten dzień wrażeń pełen - dużo, jak na pięciolatków.
Rozliczyliśmy nasze puszki. W jednej było prawie sto dwanaście złotych, w drugiej - niespełna osiemdziesiąt trzy złote plus monety zagraniczne. Ogromnie dziękujemy hojnym darczyńcom!
Do zobaczenia za rok i - tradycyjne - sie ma :)
Igorek i Borysek
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Miłośników słowa pisanego, rozlanego na pachnącym, gazetowym papierze, zapraszam do zakupu Kuriera Trzebnickiego (nr 8).
OdpowiedzUsuńhttp://www.kuriertrzebnicki.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=721:orkiestra-na-cztery-rce-czyli-wolontariat-oczyma-piciolatkow&catid=35:powiat&Itemid=17
OdpowiedzUsuńhttp://czasdzieci.pl/okiem-rodzica/d,20,id,2235878.html
OdpowiedzUsuń