Tekst powstał dla Starostwa Powiatowego w Trzebnicy: http://powiat.trzebnica.pl/index.php/news/view/363
Szykując się na kolejny koncert lisztowski (tym razem z udziałem wybitnego wykonawcy z Sankt Petersburga, Aleksieja Orłowieckiego), zastanawiałam się nad rolą muzyki. Jest to sfera, którą każdy odbiera inaczej, niemniej wspólnym mianownikiem jest fakt, iż większość z nas nie wyobraża sobie bez niej życia. Samo istnienie jest już rytmem – rytmem serca; kiedy go tracimy – przestajemy istnieć. Jesteśmy więc – niejako – zależni od rytmu, towarzyszy on nam nieustannie. Muzyka jest wszędzie: w wiatru powiewie, zaklęta w szeptach koron drzew, w ptasich trelach, w skrzypieniu piasku na nadmorskiej plaży, w gwarze ulic. Kompozycje muzyczne towarzyszą nam nieomal na każdym kroku: słuchamy radia w domu, w sklepach, w autobusie, gdzie tylko się da.
Tylko… czy owo sformułowanie „słuchamy” tożsame jest ze „słyszymy”? Czy – w naszym zaganianym świecie – robiąc wiele czynności jednocześnie, potrafimy w pełni skupić się na odbiorze tego, co twórca miał na myśli, komponując utwór? A może, miast delektować się pełnią smaku, kosztując wytworne nadzienie, zadowalamy się jedynie szybką i pobieżną konsumpcją? Jak to z nami jest? Jak jest z Tobą, Drogi Odbiorco, zastanawiałeś/-łaś się nad tym?
Koncerty umuzykalniające dla młodzieży są właśnie po to, by uczynić uczniów uważnymi i otwartymi na muzykę. Wspaniale, gdy [uczniowie] spotkać mogą na swojej drodze mentorów, którzy nauczą ich wyłapywania z życia detali, owego desideratowskiego „spokojnego kroczenia wśród zgiełku i pośpiechu”.
Jak bardzo ucieszyłam się, gdy moje przedkoncertowe rozważania znalazły swoje odbicie w słowach niezwykłego pedagoga i działacza muzycznego, profesora Juliusza Adamowskiego. Na wstępie padły pytania: jak słuchać, ale i po co słuchać, co daje nam słuchanie muzyki? Czy przyjemność zeń płynąca jest jedyną perłą znajdującą się w tej przeuroczej muszli? Otóż nie; może nie każdy jest tego świadom, ale tych niematerialnych korzyści jest znacznie więcej. Muzyka nas wzbogaca, uszlachetnia, uwrażliwia. Kiedy potrafimy wyłączyć się z natłoku otaczających nas bodźców i przechodzimy na kanał uszczęśliwiającego nas brzmienia, wykształcamy w sobie również umiejętności interpersonalne, ćwiczymy je, doskonalimy. Koncert nie jest bowiem niczym innym, jak swoistym dialogiem, rozmową pomiędzy słuchaczami a wykonawcą, wzajemnym przekazywaniem sobie sygnałów biegnących od-do. Porozumiewamy się tutaj dźwiękami, werbalnie i niewerbalnie. Wyłapując te drgające w powietrzu impulsy artystyczne i energetyczne (spotkanie to jest bowiem wymianą energii) wyostrzamy zdolności percypowania, wyrabiamy swą wrażliwość, niczym estetyczne ciasto. A kiedy jeszcze uświadomimy sobie to wszystko, nasze odczuwanie wzniesie się na całkiem inny poziom wrażliwości, jakbyśmy dostąpili zaszczytu doświadczania transcendentnego, jakbyśmy zdarli z siebie płaszcz ograniczeń i mogli „czuć głębiej i mocniej”. Może nie każdy stanie się od razu znawcą i koneserem, ale przyjemność płynąca z tego typu obcowania z kulturą i sztuką potrafi pięknie ubarwić – rzeczoną – „szarą rzeczywistość”.
Jak – zatem – słuchać muzyki? Niespiesznie. Z lubością oddawać się taktom, obracając w palcach doznań klejnoty każdej z nut. Zasłuchać się bez reszty, pozwolić przepływać strumieniom dźwięków przez siebie, jakbyśmy byli brzegami, czule okalającymi rwący potok. Melodia płynie, jak rzeka, ale nawet gdy zakończy już swój bieg, okazuje się, że naniosła w nas pewien delikatny i subtelny osad. Od nas zależy, co z nim dalej poczniemy: wypłuczemy się pod prysznicem codzienności, nabierzemy do karafki wspomnień i odłożymy na półeczkę czy może pozwolimy mu żyć, tętnić, istnieć, dostrzeżemy pod mikroskopem wrażliwości te żyjątka, które wiją się, tańczą w rytmie rzeki i chcą w nas zamieszkać, prowadzić nas sobie tylko znanym szlakiem? Wszakże muzyka jest życiem… Gdy wsiąknie się w nią, zrozumie, pokocha – ona cudnie potrafi się odwdzięczyć. Jest jednak zazdrosną panią – gdy kierujemy zmysły w jej stronę, chciałaby by nasza uwaga faktycznie należała do niej, i tylko do niej, a nie rozbryzgiwała się na setki codziennych czynności. Kiedy chcemy muzykę „usłyszeć”, a nie jedynie „słuchać jej”, musimy rozbudzić w sobie chęć i umiejętność zapamiętania tego, czego się słuchało: wyłapania epizodów i bohaterów tej muzycznej narracji. Podobnie jak z czytaniem ze zrozumieniem – nie wystarczy przebrnąć przez tekst, trzeba też pobudzić w sobie głębsze pokłady świadomości; wyłuskać ziarna liryki czy epiki, a także umieć balansować na krawędzi odniesień do rzeczywistości. Każda dziedzina twórczości skupia w sobie bogactwo różnorodności przeżyć, jest kopalnią, w której odkryć można niewyobrażalne pokłady uniesień. Czasem trzeba jedynie przystanąć i rozejrzeć się – czy aby nie przeoczyliśmy możliwości czerpania zeń…
Dzięki takim spotkaniom z muzyką można – w doskonały i jakże efektywny sposób – wykształcić w sobie umiejętność dostrzegania detali i reagowania na delikatność i subtelność . Kiedy już nauczymy się dostrzegać te małe perełki rosy, rozścielone świetliście na dywanie codzienności – o ileż bogatsze, barwniejsze i pełniejsze stanie się nasze życie.
Obok tego „po co” i „jak” słuchamy muzyki, ważne (a może nawet: najistotniejsze) jest to „jakiej” muzyki słuchamy, „kto ją wykonuje”. A dziś (10 V) wykonywał ją sam Aleksiej Orłowiecki, pianista, kompozytor, dyrygent, pedagog i laureat międzynarodowych konkursów pianistycznych. Przysłuchując się kompozycjom, którymi nas częstował, jednocześnie czułam spowijającą mnie niezwykłą aurę, roztaczającą się nad fortepianowym zaklinaczem i płynącą w stronę oczarowanej publiczności. Od mistrza melodyjnego słowa bił niezwykły blask życzliwości i pogody ducha. Uderzał we mnie elektryzujący magnetyzm, który oscylował gdzieś pomiędzy podziwem, szacunkiem, ale i zwyczajną, prostą sympatią. Ten dialog: pianista-zasłuchana sala w jakiś niesamowity sposób łamał wszelkie bariery, pokonywał mezalianse (kompozytor – laicy), był prowadzony na poziomie pozwalającym każdemu czuć się miło i beztrosko.
Kiedy oddawałam się penetracji przestrzeni walca, autorstwa Aleksieja Orłowieckiego, czułam, iż - w pewien sposób - ufamy sobie wzajemnie. Ja, bez lęku stąpając po tym bezpiecznym gruncie „na trzy”. Kompozytor – oddając słuchaczom jakąś część swej osobistej natury, fragment nieomal intymny, bo skąpany w morzu własnych doznań, przemyśleń. Niewiele jest piękniejszych przeżyć od tych, gdy twórca podczas koncertu rozsiewa ziarno własnych utworów: to tak jakby dzielił pomiędzy publiczność swoje serce, odsłaniał własną duszę – częstuje wszakże sobą samym, czymś dla siebie ważnym, wskazuje na coś, co go zainspirowało, zaintrygowało, poruszyło, co zagrało na strunach jego wrażliwości. To był naprawdę magiczny moment. Zaproszenie do retrospektywnego kroku w odmęty nirwany. W takich chwilach oblewam się pąsem wstydu i samobiczuję niepocieszeniem, że nie umiem „wyłączyć umysłu” i odciąć się całkowicie od bodźców zewnętrznych, dać ponieść się fali muzyki bez analizowania, bez „brudzenia” jej myślami… I wyskoczyć z tej błogości dopiero wtedy, gdy nieznośna cisza ściągnie mnie na ziemię.
Wirtuozeria w wykonaniu pana Aleksieja miała dodatkowy atut w postaci „przeżywania muzyki przez samego autora”. Uwielbiam takie koncerty za to, że pozwalają mi smakować muzykę również oczami. Ubóstwiam wręcz artystów, którzy - z niekłamaną klasą i kunsztem - „podają nam, odbiorcom, muzykę całym swoim ciałem”. Wydawać by się mogło, że pianista angażuje do tego – głównie - palce i nogi. Nic bardziej mylnego! Wysokie dźwięki jakby wznosiły sylwetkę wykonawcy, durowe – ożywiały ją, przybierały w wesołe iskierek igraszki, molowe zaś przygnębiały jego posturę, rozlewały na twarzy grymas zadumy i melancholii, przymykały muszle powiek. Wyrazista i czytelna mowa ciała – to jest to, co (wedle mnie) podkręca atmosferę koncertową. Na pięciolinii doznań rozsypane wspomnienia, marzenia, pragnienia, wyobrażenia, ambicje, pokusy – i każdy schwycić może rozedrganą nutę szczęścia, tę, która akurat pociąga, nęci i wabi. Mistycyzm w najczystszym wydaniu.
Obok wspomnianego walca mogliśmy odpłynąć również w takty Fantazji Wolfganga Amadeusza Mozarta, w której to – podobnie jak w życiu – nie uwierały nas gorsety ograniczeń oraz zanurzyć się pośród fal Wokalizy Siergieja Rachmaninowa (w transkrypcji na fortepian, autorstwa A. Orłowieckiego), gdzie czuć było posmak tęsknoty i nostalgii, która to nuta jest jakby charakterystyczną dla rosyjskich twórców.
Szykując się na kolejny koncert lisztowski (tym razem z udziałem wybitnego wykonawcy z Sankt Petersburga, Aleksieja Orłowieckiego), zastanawiałam się nad rolą muzyki. Jest to sfera, którą każdy odbiera inaczej, niemniej wspólnym mianownikiem jest fakt, iż większość z nas nie wyobraża sobie bez niej życia. Samo istnienie jest już rytmem – rytmem serca; kiedy go tracimy – przestajemy istnieć. Jesteśmy więc – niejako – zależni od rytmu, towarzyszy on nam nieustannie. Muzyka jest wszędzie: w wiatru powiewie, zaklęta w szeptach koron drzew, w ptasich trelach, w skrzypieniu piasku na nadmorskiej plaży, w gwarze ulic. Kompozycje muzyczne towarzyszą nam nieomal na każdym kroku: słuchamy radia w domu, w sklepach, w autobusie, gdzie tylko się da.
Tylko… czy owo sformułowanie „słuchamy” tożsame jest ze „słyszymy”? Czy – w naszym zaganianym świecie – robiąc wiele czynności jednocześnie, potrafimy w pełni skupić się na odbiorze tego, co twórca miał na myśli, komponując utwór? A może, miast delektować się pełnią smaku, kosztując wytworne nadzienie, zadowalamy się jedynie szybką i pobieżną konsumpcją? Jak to z nami jest? Jak jest z Tobą, Drogi Odbiorco, zastanawiałeś/-łaś się nad tym?
Koncerty umuzykalniające dla młodzieży są właśnie po to, by uczynić uczniów uważnymi i otwartymi na muzykę. Wspaniale, gdy [uczniowie] spotkać mogą na swojej drodze mentorów, którzy nauczą ich wyłapywania z życia detali, owego desideratowskiego „spokojnego kroczenia wśród zgiełku i pośpiechu”.
Jak bardzo ucieszyłam się, gdy moje przedkoncertowe rozważania znalazły swoje odbicie w słowach niezwykłego pedagoga i działacza muzycznego, profesora Juliusza Adamowskiego. Na wstępie padły pytania: jak słuchać, ale i po co słuchać, co daje nam słuchanie muzyki? Czy przyjemność zeń płynąca jest jedyną perłą znajdującą się w tej przeuroczej muszli? Otóż nie; może nie każdy jest tego świadom, ale tych niematerialnych korzyści jest znacznie więcej. Muzyka nas wzbogaca, uszlachetnia, uwrażliwia. Kiedy potrafimy wyłączyć się z natłoku otaczających nas bodźców i przechodzimy na kanał uszczęśliwiającego nas brzmienia, wykształcamy w sobie również umiejętności interpersonalne, ćwiczymy je, doskonalimy. Koncert nie jest bowiem niczym innym, jak swoistym dialogiem, rozmową pomiędzy słuchaczami a wykonawcą, wzajemnym przekazywaniem sobie sygnałów biegnących od-do. Porozumiewamy się tutaj dźwiękami, werbalnie i niewerbalnie. Wyłapując te drgające w powietrzu impulsy artystyczne i energetyczne (spotkanie to jest bowiem wymianą energii) wyostrzamy zdolności percypowania, wyrabiamy swą wrażliwość, niczym estetyczne ciasto. A kiedy jeszcze uświadomimy sobie to wszystko, nasze odczuwanie wzniesie się na całkiem inny poziom wrażliwości, jakbyśmy dostąpili zaszczytu doświadczania transcendentnego, jakbyśmy zdarli z siebie płaszcz ograniczeń i mogli „czuć głębiej i mocniej”. Może nie każdy stanie się od razu znawcą i koneserem, ale przyjemność płynąca z tego typu obcowania z kulturą i sztuką potrafi pięknie ubarwić – rzeczoną – „szarą rzeczywistość”.
Jak – zatem – słuchać muzyki? Niespiesznie. Z lubością oddawać się taktom, obracając w palcach doznań klejnoty każdej z nut. Zasłuchać się bez reszty, pozwolić przepływać strumieniom dźwięków przez siebie, jakbyśmy byli brzegami, czule okalającymi rwący potok. Melodia płynie, jak rzeka, ale nawet gdy zakończy już swój bieg, okazuje się, że naniosła w nas pewien delikatny i subtelny osad. Od nas zależy, co z nim dalej poczniemy: wypłuczemy się pod prysznicem codzienności, nabierzemy do karafki wspomnień i odłożymy na półeczkę czy może pozwolimy mu żyć, tętnić, istnieć, dostrzeżemy pod mikroskopem wrażliwości te żyjątka, które wiją się, tańczą w rytmie rzeki i chcą w nas zamieszkać, prowadzić nas sobie tylko znanym szlakiem? Wszakże muzyka jest życiem… Gdy wsiąknie się w nią, zrozumie, pokocha – ona cudnie potrafi się odwdzięczyć. Jest jednak zazdrosną panią – gdy kierujemy zmysły w jej stronę, chciałaby by nasza uwaga faktycznie należała do niej, i tylko do niej, a nie rozbryzgiwała się na setki codziennych czynności. Kiedy chcemy muzykę „usłyszeć”, a nie jedynie „słuchać jej”, musimy rozbudzić w sobie chęć i umiejętność zapamiętania tego, czego się słuchało: wyłapania epizodów i bohaterów tej muzycznej narracji. Podobnie jak z czytaniem ze zrozumieniem – nie wystarczy przebrnąć przez tekst, trzeba też pobudzić w sobie głębsze pokłady świadomości; wyłuskać ziarna liryki czy epiki, a także umieć balansować na krawędzi odniesień do rzeczywistości. Każda dziedzina twórczości skupia w sobie bogactwo różnorodności przeżyć, jest kopalnią, w której odkryć można niewyobrażalne pokłady uniesień. Czasem trzeba jedynie przystanąć i rozejrzeć się – czy aby nie przeoczyliśmy możliwości czerpania zeń…
Dzięki takim spotkaniom z muzyką można – w doskonały i jakże efektywny sposób – wykształcić w sobie umiejętność dostrzegania detali i reagowania na delikatność i subtelność . Kiedy już nauczymy się dostrzegać te małe perełki rosy, rozścielone świetliście na dywanie codzienności – o ileż bogatsze, barwniejsze i pełniejsze stanie się nasze życie.
Obok tego „po co” i „jak” słuchamy muzyki, ważne (a może nawet: najistotniejsze) jest to „jakiej” muzyki słuchamy, „kto ją wykonuje”. A dziś (10 V) wykonywał ją sam Aleksiej Orłowiecki, pianista, kompozytor, dyrygent, pedagog i laureat międzynarodowych konkursów pianistycznych. Przysłuchując się kompozycjom, którymi nas częstował, jednocześnie czułam spowijającą mnie niezwykłą aurę, roztaczającą się nad fortepianowym zaklinaczem i płynącą w stronę oczarowanej publiczności. Od mistrza melodyjnego słowa bił niezwykły blask życzliwości i pogody ducha. Uderzał we mnie elektryzujący magnetyzm, który oscylował gdzieś pomiędzy podziwem, szacunkiem, ale i zwyczajną, prostą sympatią. Ten dialog: pianista-zasłuchana sala w jakiś niesamowity sposób łamał wszelkie bariery, pokonywał mezalianse (kompozytor – laicy), był prowadzony na poziomie pozwalającym każdemu czuć się miło i beztrosko.
Kiedy oddawałam się penetracji przestrzeni walca, autorstwa Aleksieja Orłowieckiego, czułam, iż - w pewien sposób - ufamy sobie wzajemnie. Ja, bez lęku stąpając po tym bezpiecznym gruncie „na trzy”. Kompozytor – oddając słuchaczom jakąś część swej osobistej natury, fragment nieomal intymny, bo skąpany w morzu własnych doznań, przemyśleń. Niewiele jest piękniejszych przeżyć od tych, gdy twórca podczas koncertu rozsiewa ziarno własnych utworów: to tak jakby dzielił pomiędzy publiczność swoje serce, odsłaniał własną duszę – częstuje wszakże sobą samym, czymś dla siebie ważnym, wskazuje na coś, co go zainspirowało, zaintrygowało, poruszyło, co zagrało na strunach jego wrażliwości. To był naprawdę magiczny moment. Zaproszenie do retrospektywnego kroku w odmęty nirwany. W takich chwilach oblewam się pąsem wstydu i samobiczuję niepocieszeniem, że nie umiem „wyłączyć umysłu” i odciąć się całkowicie od bodźców zewnętrznych, dać ponieść się fali muzyki bez analizowania, bez „brudzenia” jej myślami… I wyskoczyć z tej błogości dopiero wtedy, gdy nieznośna cisza ściągnie mnie na ziemię.
Wirtuozeria w wykonaniu pana Aleksieja miała dodatkowy atut w postaci „przeżywania muzyki przez samego autora”. Uwielbiam takie koncerty za to, że pozwalają mi smakować muzykę również oczami. Ubóstwiam wręcz artystów, którzy - z niekłamaną klasą i kunsztem - „podają nam, odbiorcom, muzykę całym swoim ciałem”. Wydawać by się mogło, że pianista angażuje do tego – głównie - palce i nogi. Nic bardziej mylnego! Wysokie dźwięki jakby wznosiły sylwetkę wykonawcy, durowe – ożywiały ją, przybierały w wesołe iskierek igraszki, molowe zaś przygnębiały jego posturę, rozlewały na twarzy grymas zadumy i melancholii, przymykały muszle powiek. Wyrazista i czytelna mowa ciała – to jest to, co (wedle mnie) podkręca atmosferę koncertową. Na pięciolinii doznań rozsypane wspomnienia, marzenia, pragnienia, wyobrażenia, ambicje, pokusy – i każdy schwycić może rozedrganą nutę szczęścia, tę, która akurat pociąga, nęci i wabi. Mistycyzm w najczystszym wydaniu.
Obok wspomnianego walca mogliśmy odpłynąć również w takty Fantazji Wolfganga Amadeusza Mozarta, w której to – podobnie jak w życiu – nie uwierały nas gorsety ograniczeń oraz zanurzyć się pośród fal Wokalizy Siergieja Rachmaninowa (w transkrypcji na fortepian, autorstwa A. Orłowieckiego), gdzie czuć było posmak tęsknoty i nostalgii, która to nuta jest jakby charakterystyczną dla rosyjskich twórców.
To piękne, iż dla kompozytora wszystko jest muzyką, wszystko jest nań przekładalne. I piękne jest to, że możemy doświadczać tego i nas, „zwykłych zjadaczy chleba” obcowanie z tymi dziełami potrafi „na aniołów przerobić”. Na pewno dodaje nam skrzydeł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz