20.04.2012

Ze wspomnień Pionierki Ziemi Trzebnickiej




Z okazji Dnia Pioniera Ziemi Trzebnickiej postanowiłam naciągnąć swoją drogą babunię na niełatwe wspomnienia. Zapytałam o to, co "z tamtych dni" ostało się w jej w pamięci. Oto kilka okruszków z tej krasomówczej uczty…
Kiedy tu przybyła, była jesień 1945 r. (październik czy listopad).
To był transport ze Lwowa i okolic, w którym tłoczyli się i którym toczyli się sześć tygodni. Nie wiedzieli dokąd jadą. Zatrzymali się w Radymnie, w Oświęcimiu mieli przesiadkę. Niewielu decydowało się wysiąść (po drodze) i związać swoje życie z przypadkowym miejscem.
Moja praprababcia oraz pradziadkowie z trójką dzieci (w tym: moja – wówczas dwudziestoletnia – babcia), z niewielkim dobytkiem, zapasami jedzenia, krową i stertą siana jechali dalej – aż skończyły się tory kolejowe. Stacja Trzebnica. Tym samym transportem przybyły m. in. rodziny: Pawlaczkowie, Kempowie, Tasowie, Łamaszowie, Lecykowie.
Ludzie niechętnie wysiadali, mieli opory, obawiali się czy jest tu bezpiecznie (we Wrocławiu toczyły się bowiem jeszcze działania wojenne), czy jest tu „wystarczająco dużo Polaków”. Nie chcieli utknąć w „takiej dziurze”, pragnęli zawrócić. Nie pomogły zachęty pana starosty Bąka-Dzierżyńskiego, który pofatygował się na stację przywitać nowo przybyłych (ubrany na wpół wojskowo, z pistoletem zatkniętym za pasem). Dopiero deszcz przegonił ich z odkrytych wagonów.

Trzebnica nie wyglądała dobrze. Była zniszczona, spalona, zagruzowana. Kiedy babcia udała się na mały rekonesans, ze stacji kolejowej aż na ulicę Milicką, na jej końcu zaczepiła milicjanta z pytaniem: „przepraszam, gdzie tu jest miasto?” Po czym usłyszała odpowiedź: „pani już przeszła miasto”. Perspektywy nie były więc świetlane, ale nie było już też większego wyboru. Tutaj właśnie był koniec trasy, tory nie chciały poprowadzić w lepszą rzeczywistość.

Trzeba było „zacząć żyć”. Ludzie rozeszli się w poszukiwaniu domostw, w których mogliby zamieszkać. Na dawnej ulicy Wolności (dziś: Bochenka) stały kamienice oraz kioski. Skrzyżowanie Obrońców Pokoju z dawną Żymierskiego (dziś: św. Jadwigi) było zagruzowane, choć przy tej drugiej ulicy ostała się kawiarnia. Rozglądano się za miejscami, gdzie można by ulokować przywieziony ze sobą sprzęt rolniczy oraz trzodę chlewną – czy były komórki, obory, skrawek ziemi. Moi przodkowie zajęli piętrowy dom przy ulicy Kwiatowej: praprababcia Kasiak zamieszkała w izbie na górze, pokój na dole przypadł w udziale rodzinie Fedorców. Warunki nie były komfortowe (brakowało toalety), choć mieszkanie było częściowo wyposażone: było łóżko, stół, garnki. Brakujące sprzęty donosiło się z innych, niezamieszkanych jeszcze domów (babcia wspomina jeden, przy ulicy Chrobrego, skąd wzięli krzesła, patelnię, pozostałe sprzęty kuchenne). Nie było prosto, ale bieda i konieczność potrafią wiele nauczyć.

Państwowy Urząd Repatriacyjny pomagał mieszkańcom w organizowaniu nowego życia; rozdawał również ciepłe posiłki. Nie było bezpiecznie, wokół roiło się od koczującej hołoty i szabrowników. Powoli jednak wszystko normowało się. Napływali kolejni przesiedleńcy: z Polski Centralnej, z kieleczczyzny. Ludzie zaczynali pracować. Pradziadek, mając wykształcenie leśnika wysokogórskiego, zgłosił się do pracy w Nadleśnictwie Trzebnica, dostając przydział do Zawonii.

Niebagatelny wpływ na mentalność mieszkańców miał ksiądz dziekan Bochenek, który od sierpnia zamieszkiwał Trzebnicę. Krzepiącymi i wzmacniającymi wiarę słowy zachęcał do „bratania się” z tą ziemią, mówiąc, że „winni się do niej przywiązać, bowiem jest to już ich ziemia, ich dom”. Swą posługą dodawał sił i otuchy, budował trwały, stabilny i wspaniały pomost pomiędzy ludźmi przybyłymi z różnych stron Polski. Organizował spotkania, podczas których integrował społeczność, Bazylika była więc miejscem spajającym tę trzebnicką różnorodność. W babcinej pamięci zachował się obrazek jak ksiądz dziekan uczy wspólnego, jednolitego śpiewania kolęd i przechadza się wzdłuż naw kościelnych, z lubością delektując się rozbrzmiewającym chóralnie "Podnieś rączkę, Boże Dziecię, błogosław OJCZYZNĘ MIŁĄ..."

I tak oto zakończyło się moje wędrowanie pośród babcinych słów, rozsypanych na ulicach zagruzowanej i szarej Trzebnicy. Jako, że od najmłodszych lat związana jestem emocjonalnie z budynkiem przy ulicy Głowackiego 17, nie mogę oprzeć się pokusie dołączenia kilku zdań o tamtych okolicach. Nie jest to już przekaz naoczny mojej babci, ale jej wspomnienia rozmowy z nieżyjącą już panią Jandową, która wcześniej niźli moja rodzina tam się osiedliła. Znam te opowieści od dziecka i były przyczynkiem niejednego lęku we mnie zakorzenionego. Ilekroć idę tam na strych przypomina mi się, że ci, którzy zamieszkali tam po wojnie jako pierwsi, na strychu właśnie zastali poukładane trupy niemieckich cywili. Na miejscu zaś, gdzie stoi dzisiejszy Klubik Spółdzielni Mieszkaniowej było kiedyś gospodarstwo, stajnia, obora, szopa, ogródek. I w tym właśnie ogródku – wedle przekazów – stała grusza, a pod tą gruszą pochowano niemieckiego żołnierza, którego ciało tam znaleziono. Za jego duszę modliłam się jako mała dziewczynka, wyglądając przez okno i spoglądając na kotłownię (przy ulicy Wąskiej) oraz – później już – na wspomniany Klubik.

Niestety z okresu powojennego nie zachowały się w rodzinnym albumie żadne fotografie Trzebnicy. Kiedy słucham czarno-białych wspomnień osiemdziesięciosiedmioletniej babuni, niezwykle trudno mi ogarnąć to wszystko swoim małym rozumkiem. Takie to odległe. Te odkryte wagony kontra nasz komfortowy szynobusik. Zajmowanie pustostanów a dzisiejsze zmagania mieszkaniowe. Elementarne poczucie bezpieczeństwa kiedyś a dziś. I czuję wewnętrzny sprzeciw za babciny brak dzieciństwa, brak prawa do młodzieńczego buntu – zamiast tego wojna, partyzantka. Próbuję sobie nieraz wyobrazić ją jako dwudziestolatkę, teraz, z wszelkimi przysługującymi jej przywilejami. I płynę na fali gdybania: gdyby to wszystko wydarzyło się inaczej… jak by wyglądało jej życie, a przez to życie mojej mamy, następnie moje?

Ale zadziało się tak a nie inaczej. Należała do pokolenia Pionierów Ziemi Trzebnickiej, a we mnie płynie krew tego samego rodu. Jestem z tego dumna. Jestem za to wdzięczna. I jakoś tak (infantylnie) cieszy mnie, że zabrakło wtedy tych torów, że nie mieli w zanadrzu dalszej trasy...

I tylko żal mi niesłychanie, iż babunia jest dziś osobą niepełnosprawną i nie mam możliwości pokazania jej jak obecnie wygląda Trzebnica, jak niewiele przypomina obrazy z tamtych lat. A może kiedyś jeszcze mi się to uda, może będzie sposobność, zdążę? 


3 komentarze:

  1. http://www.kuriertrzebnicki.pl/index.php/aktualnoci14/powiat-trzebnicki/965-pionierzy-ziemi-trzebnickiej

    OdpowiedzUsuń
  2. Miłośników słowa pisanego, rozlanego na pachnącym, gazetowym papierze, zapraszam do zakupu Kuriera Trzebnickiego (nr 16).

    OdpowiedzUsuń
  3. Trebnitz Magazine St. 17 Glowackiego 17 numeracja pozostala od wojny.
    Hasse Elizabeth -wdowa
    Lachmann Erich /Lachowicz pozostal w Trz.zmienil nazwisko rodzina mieszka do dzis/blacharz
    Debuch Herman- robotnik
    Bartsch Pawel perelka /zmienil nazwisko na Barczak/
    Schrutek Pauline - wdowa. Richard zmienil nazwisko na Śrutka/kupiec/
    Hiller Wilhelm -robotnik
    Brettschneider Richard stolarz
    to sa osoby /nie wszystkie/zamieszkujace w 1942r pod tym adresem
    po wojnie pozostalo sporo szwabstwa w Trzebnicy wielu sie przefarbowalo...

    OdpowiedzUsuń