20.11.2011

Energetyczny koktajl sobotniej nocy



Pozapinałam wszystkie sprawy na ostatni guzik, załatwiłam zastępstwo przy dzieciach (postawiłam na straży ich snów anioła stróża z krwi i kości) i wpadłam w sidła rozterki: People of the Haze w Famie, czy też Kefir band w Tinto?


Wydaje mi się, że przy odrobinie dobrej woli Właścicieli obu lokali można by porozumieć się i - na przyszłość - nie fundować miłośnikom dobrego grania takich dylematów.


Zaczęła się rozkmina: granie POTH już słyszałam, a o Kefirach jedynie słyszałam. POTH są - z pewnością - energetyczni (a tego mi było trzeba), Kefir może mi się spodobać, a może i nie... W Famie raczej nie bywam i czuję się tam skrępowana, Tinto bliższe memu klimatowi. Do tego nie wyobrażałam sobie żywiołowego grania chłopaków z POTH w Famie: tam siedzi się, sączy napoje i delektuje muzyką - a przy nich to niewykonalne, oni podrywają do podrygiwania, ich muzyka zaklina nogi, które przestają słuchać właściciela, chcąc skakać, skakać, skakać. Wiedziałam, że to będzie trudna próba: utrzymać niespokojne ciało w ryzach, podczas gdy ono samo będzie wszelkimi sposobami wymykało się spod kontroli, chcąc wystukiwać rytm, wyżyć się na ostrzu niepokornej muzy. Decyzja zapadła: chwila POTH, później - z bólem serca i niedosytem w uszach - pędzę na porcję orzeźwiającego Kefiru.


POTH. Zetknęłam się z nimi podczas reaktywacji Pazur Festiwalu. Spragniona doznań muzycznych, wdzięczna swoim kochanym i wyrozumiałym - wtenczas - czterolatkom za cierpliwość, wytaplałam zmysły w całych przesłuchaniach. Przed TOKiem widziałam grupkę młodych ludzi, a już specjalnie mocno zapadł mi w pamięć pewien chłopak w rażąco różowej bluzce i w okularach. Siedział z kolegami: wyluzowani, żartobliwi i uśmiechnięci. Pomyślałam sobie, że tacy młodzi to zawsze mają w sobie nieokiełznany żar, wspaniałą iskrę brawury i fantastyczny powiew świeżości. Długo trzeba było czekać na ich granie, ale gdy już nadeszła ta chwila tooo... ojejciu!... mieli pałera, taaak, mieli. Przyznam, że to nie do końca styl jaki lubię, jaki mnie rajcuje najmocniej, jednak czego jak czego - ale werwy na dechach to można chłopakom pozazdrościć. Wokalista ma mocny, gardłowy głos i nawiązuje świetną interakcję z publiką. W ogóle wszyscy razem stanowią zgrany zespół, a ich muzyka jest wspaniałym rock n' rollowym pomostem pomiędzy jedną a drugą stroną sceny. Żywioł, tajfun, cyklon, moc, megaenergia - to są określenia, jakie nasuwają mi się pod palce, gdy myślę jak scharakteryzować sceniczne wymiatanie rockmenów z People of the Haze. Właściwie jedyne czego w tym brakuje, to totalnej demolki instrumentów na koniec koncertu. Pewnie nie doszli jeszcze do takiego momentu, że ich na to stać. Ale jak nadal będą tak przebojem przechodzić przez wszelkie przeglądy, festiwale, eliminacje i muzyczne szranki - to piorunem doczekamy się i takiego widowiska.
I choć - jak podkreślam - nie jest to moja ulubiona stylistyka, ni gatunek rocka, to życzę chłopakom dalszych sukcesów i konsekwentnego wspinania się po szczebelkach "kariery". Mają ku temu predyspozycje, potencjał i zapał - i oby pomyślnie wykorzystali sprzyjające wiatry. Dodam jeszcze, że chętnie usłyszałabym jakieś kawałki w rodzimym języku - może i takiej płytki doczekają fani?










Krótkie Spięcie. A skoro krótkie, to i ja długo nie będę. Choć obejdzie się bez spiny. Szkoda, że to, co poczyna zespół to nie moja bajka, ale atol daleki memu gustowi, zatem nie potrafię otrzepać się z subiektywizmu i przelać - uczciwie - na klawiaturę emocji, jakie zaserwowali słuchaczom. Niewątpliwie byli naprawdę nieźli w tym, co zaprezentowali: technicznie dawali radę, jak najbardziej, aczkolwiek im bliżej odpływali bluesa, tym mniej mnie kręcili. Bynajmniej nie przez jakieś felery, tylko przez to, że moja dusza mało pokolorowana bluesowymi namiętnościami. Gdy zaczynali wspinać się na rockowe wyżyny, wtenczas wpadali znów w eter gdzie i ja łapałam fale, a gdy dorzucali omastę regałową - w lot chwytałam nić porozumienia. Gdyby ciut więcej było zapowiadanych elementów punka - wtenczas i ja kategorycznie byłabym "na tak". Zwłaszcza, że zelektryzowała mnie magia klawiszowego brzmienia. Zespół nieźle rozgrzał atmosferę i nakręcił publikę, która upust swym pożądaniom dała w następnym starciu - czyli Kefir band.







KEFIR band. Ten obornicki zespół niejednokrotnie już gościł w naszym mieście, częstując kefirowym brzmieniem bywalców klubu El Rio Tinto. Ilekroć widziałam plakaty, odczuwałam chętkę na orzeźwienie w ich stylu, ciągle jednak coś nie iskrzyło na trasie moja chęć - możliwości realizacji zamierzenia. Zresztą - przyznam bez bicia - jak Tinto nie kusi punkiem w czystej postaci, to jakoś tak moja motywacja słabiutka. Zmieniło się to jednak po przeczytaniu fantastycznej relacji z kefirshow, autorstwa Marcina Mazurkiewicza. Tak smakowicie przedstawił emocje rozlewające się po ludziskach podczas koncertu Kefirów, że postanowiłam: i ja pragnę zostać nimi zbryzgana, od czubka glana, po najodleglejszy zakamarek moich uszu. A jak Anka sobie coś postanowi - ehhh, sam diabeł nie odciągnie jej od realizacji tegoż postanowienia. Tym razem nie mogło mnie więc tutaj zabraknąć. I nie żałuję - zwłaszcza tych regałowych wstawek, które łapczywie chłonęłam. Zachłannie dławiąc się reggaekefirem, myślałam sobie: "ehhh, ten wieczór ma moc... częściej życzyłabym sobie takich muzycznych koktajli". Powiem więcej: ostatnio zaliczyłam kilka niezłych koncertów, ale ten, z udziałem Kefir band, zdecydowanie wybił się na czołówkę rankingu. Ta męsko-żeńska grupa posiada fantastyczny dar zjednywania sobie serdeczności publiki. Muzyka w ich wykonaniu smakuje wybornie: jest nie tylko zjadliwa, ale posiada wręcz charakterystyczny, kefirowy posmak, który jeszcze długo po koncercie odbija się pozytywnymi wspomnieniami. Dawno nie spotkałam formacji, która z takim oddaniem, namaszczeniem i niezwykłą radochą zanurzałaby się w niekończące się bisy. W każdym dźwięku wyczuwalna była pasja i miłość do muzyki. Członkowie zespołu czerpali z tego grania nie mniejszą frajdę, niż roztańczona, rozśpiewana i rozentuzjazmowana publiczność. Dziękuję za te doznania.








Dzięki dwóm lokalom, trzem zespołom, kilku koncertowym godzinom, kilkunastu przebojom i kilkudziesięciu napotkanym osobom powstało kilkaset słów, relacjonujących - pokrótce - wrażenia sobotniej nocy. Listopadowy pejzaż, rozsiany po różnych gatunkach muzycznych. Wyborna wyżerka dla ciała, ducha i ucha.
I pomyśleć, jak człowiekowi niewiele trzeba do szczęścia: trochę wytchnienia, łomotanie perkusji, poszarpane struny i odrobina wokalu. Nie trza żadnych kosztownych gwiazd wielkiego formatu - a jedynie pasjonatów dobrego grania.

Zresztą: dość już tego próżnego gadania. "Muzyka zaczyna się tam, gdzie słowo jest bezsilne - nie potrafi oddać wyrazu; muzyka jest tworzona dla niewyrażalnego." (Claude Debussy)


1 komentarz:

  1. miejmy nadzieję, że pewnego dnia na naszych ulicach pojawi się kolor, więcej koloru i nie będą to kolejne światła postojowe...pozdrawiam E.

    OdpowiedzUsuń