17.11.2013

"Podróż do wnętrza siebie" - Michał Zator (harfa celtycka, śpiew). Solo Festiwal.

Artykuł powstał dla Starostwa Powiatowego w Trzebnicy.

Kiedy zmierzałam w stronę ul. Leśnej, do uroczego pałacyku, należącego do Starostwa Powiatowego, obracałam w palcach myśli ciekawość - harfa celtycka i śpiew, jakże to będzie brzmiało, czy zaskoczy, poruszy?

Niespiesznie szłam ulicami dobrze mi znanego miasteczka, a za mną, krok w krok, płynął po - odzianym w kiry - nieboskłonie, pucołowaty jegomość, z jaskrawą, świetlistą aureolą. Księżyc (prawie) w pełni. Wychynął ukradkiem spoza nagich drzew i śledził mnie już do końca. Wyskakiwał to tu, to tam, spoza budynków i parkowych zaułków. Towarzyszyły mu rozbrykane cienie, pomykające żywo po krawężnikach, murach i murkach. W takt dobrej zabawy poświstywał wcale nie taki złowrogi wicherek. Lekki posmak mrozu ślizgał się po dłoniach.

W Starostwie było ciepło, serdecznie i życzliwie. Zapach parzonej kawy i słodkości przedsmakiem był jeno tego, co czekało za chwil parę. A czekała gości prawdziwa, wyborna uczta dla ciała, ducha i ucha.

W ramach Solo Festiwalu, eksplorującego fascynujące barwy brzmieniowe, stawiającego na niezapomniany, niepowtarzalny klimat i bliski kontakt z solistą, przyjemność (ogromną) mieliśmy posłuchać wykonań zdolnego harfisty, Michała Zatora. Z niekłamaną satysfakcją przyznam, że dawno nie byłam na czymś tak niezwykłym. Wszystko utkane było z misternych detali, w każdym zakątku przeżywania kryły się drobne precjoza, a całość powodowała, że człowiek wychodził z koncertu do cna odmieniony. Ten muzyczny, "obuty w skromność", spektakl sprawiał, że coś się w nas, słuchaczach, zmieniło, jakbyśmy przez tych chwil kilka ubogacali się wewnętrznie, szlachetnieli, dostawali w darze głębsze spojrzenie i szersze perspektywy - trudno to nawet jednoznacznie sprecyzować. Pewna jestem, że każdy, indywidualnie, czuł coś innego, choć te elementy percepcji z pewnością miały wspólny mianownik. Jeden, godzinny koncert, a mieścił w sobie tyle doznań: był niczym niezmierzone piękno najdoskonalszych pejzaży, niczym radość wędrowania, najdrobniejsze okruchy najsłodszych wspomnień i urok niezapomnianego spaceru z drogim przyjacielem. Był jak najbardziej wciągająca książka i najmocniej pasjonujący film. Tak swoiście intymny, a jednocześnie spowity błogością wspólnego doświadczania krasy muzycznej sztuki.

Na tę wyśmienitą atmosferę składało się wiele składników. Magiczny wieczór, ze zmierzchem przyklejającym ciemny, ciekawski nos do szyby. Urokliwe otoczenie w malowniczej scenerii. Estetyczna, zdobiona sala, pełna refleksji i nastrajająca nieco nostalgicznie. Kameralne (och, jakże kameralne!) grono i znakomity Prowadzący, rozsiewający wokół ziarna mądrości i słowa przepełnione dobrą nowiną i otuchą. Zapowiedzi były poruszające i okolone emocjonującym przesłaniem. No i w końcu Muzyka - królowa tegoż wieczoru. Głosy i dźwięki - głębokie, poruszające, donośne, a jednocześnie delikatne, melodyjne, harmonijne. Ta głębia przywodziła na myśl bezbrzeżne oceany, skrywające niezbadane skarby i odbijające w lazurowej tafli promienie słońca i całe ciepło nieba. Głos solisty i tony harfy tak cudownie się dopełniały, jakby to Przeznaczenie spotkało się ze Szczęściem i wykonywało subtelny, finezyjny taniec Spełnienia. Dziwiło, że jeden jeno instrument, harfa, wystarczał zgoła za całą orkiestrę. Kompozycje idealne w najdrobniejszym calu, urzekające dzieła rozkruszające najtwardsze serca, doskonałe na podkład muzyczny w rozmaitych inscenizacjach, a już na pewno jako zapadające w pamięć i ucho ścieżki dźwiękowe. Do tego ten iście fantazyjny cień, kładący się na podłodze, u podnóża Wykonawcy, i wywijający palcami jak czarodziej - tego nie doświadczy się w wielkiej sali koncertowej czy też odtwarzając muzykę z płyty. Chciałoby się wręcz, by ten wieczór nie miał swego końca.

Przez cały koncert czułam ekscytujące mrowienie, ciarki przechodzące po ciele. Jestem zaszczycona, że mogłam uczestniczyć w czymś tak porywającym; zachwyt, zauroczenie, rozkochanie w tej muzyce - to słowa, które nasuwają się na myśl i łaskoczą końcówki palców, pląsających po czarnej klawiaturze. Uśmiech rozlewający się po twarzy, jako wdzięczność za bis oraz niedosyt (mało mi, mało...) - to zostało na zakończenie.

Może jeszcze niezrozumienie, iż tak niewiele osób chciało doświadczyć takich emocji. Mam nadzieję, że frekwencja nie jest współmierna z szerokością horyzontów muzycznych trzebniczan i nie odbija faktycznego stanu naszej lokalnej kultury. Żywię szczerą nadzieję, że wynikało to z zupełnie innych pobudek. Jednocześnie gorąco zachęcam do uczestnictwa w kolejnych koncertach. Warto, tym bardziej, iż podczas Solo Festiwalu prezentowane są zróżnicowane gatunki z wielu kręgów kulturowych - każdy znaleźć może przeto coś dla siebie.










2 komentarze:

  1. To było niezwykłe. Magiczne. Jakby grał dla każdego z osobna.. najmniejszy koncert świata!

    OdpowiedzUsuń