29.02.2012

Powiat na płótnie rozlany. Wystawa pana Marka Gołębiewskiego

Na wystawę prac pana Marka Gołębiewskiego szłam z zaciekawieniem. Zewsząd peany: zacne, piękne, warto... - a ja czasem lękam się takiego "przereklamowania", bowiem człowiek zaostrza sobie apetyt i (nieświadomie) podnosi wtenczas poprzeczkę, co może być utrudnieniem w odbiorze dzieła. Stwierdzam jednak z przekonaniem, iż twórca zasłużenie zbiera laury.
Piszę to ja, która na sztuce zna się tyle, co na egzotycznych podróżach (czyli wcale); pojęcia nie mam o technikach malarskich, ale uwielbiam spijać zeń kolory, kształty, emocje, lubię spowijać sztuczkami sztuki swoje zmysły.

Przed zagoszczeniem w progach Starostwa, postanowiłam "nastroić się" nieco na tę wizytę. Miast szarymi ulicami, zaszłam tam od strony Orlika. Zupełnie przypadkowo towarzyszyła mi w drodze pewna pani. Wyrzucała z ust pociski narzekań: że niebo zachmurzone, że błoto klei się do butów, że chlapa, kałuże i w ogóle szaro-buro-aaa. Pomyślałam sobie wtedy: jakie to dziwne, patrzymy na ten sam pejzaż, a odbieramy go zupełnie inaczej. Niebo wygląda, jakby rozlało się na nim mleko, daleko mu błękitu, fakt, ale takie też ma swój urok. W kałużach odbijają się drzewa. Te ostatnie zresztą szemrzą, że przybierają się w nadzieję, która wkrótce zakiełkuje na zielono. Wiatr - z rozkosznym ciepłem oddechu - delikatnie łasi się do (zimowych jeszcze) kurtek. A ptaki przekazują sobie z dzioba do dzioba miluchne przedwiośnie - jakby bawiły się w głuchy telefon; ten na końcu radośnie zaćwierka: wiosna! Tuż, tuż...

Kiedy już doszłam na ulicę Leśną, postanowiłam, że przyjrzę się dokładnie sztukaterii elewacyjnej Starostwa, którą wykwintnie przedstawiał kiedyś na swoim blogu Marcin Mazurkiewicz (tekst pt.: Trzebnickie zakamarki). Wszystkie te ornamenty sprawiają, że widok jest naprawdę imponujący. Będąc w reprezentacyjnej sali konferencyjno-koncertowo-wystawienniczej warto wznieść głowę też ponad stojaki z obrazami, by pokosztować widoku pięknych zdobień na suficie czy okazałych żyrandoli. Wspaniałe miejsce na niebanalne, twórcze inicjatywy; żywię wielką nadzieję, że posmakuję stamtąd jeszcze niejeden artystyczny smakołyk.


Kiedy pośród tych wszystkich zmysłowych rozkoszy przebiłam się w końcu do obrazów, w pierwszym momencie uderzył mnie w nich niezwykły spokój. W tle rozbijały się dźwięki muzyki, ale coraz dalej, i dalej, a ja czułam, że przestaję należeć do tej czasoprzestrzeni, a wchłania mnie zieleń łąk, szum strumieni, tajemnica leśnych kniei i czerwień zachodu słońca, kładąca się nieśmiale na stawu tafli. Gdzieś "między -   turnauowsko-gołębiewską - ciszą a ciszą" kołysały się sprawy, tak dobrze znane, wydeptywane dziesiątki razy, wymoszczone w kącikach oczu, oblubione. Pomyślałam, że miło jest patrzeć na znajome kąty oczyma innego człowieka. To niezwykły dar: spojrzeć na coś mijanego setki razy, czasem nawet niezauważalnego - z perspektywy malarza, jego bystrym, przenikliwym spojrzeniem. Twórca pozwala nam poczuć zakrzepłą w ciepłym powietrzu nostalgię, prowadzi w swojskie zakamarki sobie tylko znanymi szlakami: gdzie trawa łaskocze w podudzia, "usta pól są pełne krwi", a płynący wartko strumień rozchlapuje chłodną bryzę daleko poza sztalugi. Zachłysnęłam się doświadczeniem, ile różnych odcieni jednego koloru można nanieść na płótno. Przepływałam z krajobrazu w krajobraz: w leśnych zakątkach szukałam poświaty dzieciństwa, cienia dawnych wakacji, spędzanych rokrocznie u wujostwa, na wsi; oddychałam ciepłem wiosennego powietrza, które wokół się zieleniło; czułam śliskość kamieni, otulonych zimnym prądem rozpędzonej rzeki; podziwiałam nieugiętość brył, ostentacyjnie przycupłych na środku mało uczęszczanej drogi; zaczerwieniły mi się oczy, gdy kontemplować chciałam roztropność pewnej brzozy. Każdy obraz tematem jest na osobne opowiadanie: groza chmur, łypiących srogim wzrokiem na klif; samotne w swej nagości drzewo, bezwstydnie pochylone w zadumie, pośród morza zieleni i majestatu ruin zamkowych; Ratusz, skąpany w ogniu, trzaskach barw i ferworze linii. Kilkadziesiąt historii, wymalowanych pędzlem i okraszonych pasją oraz niebywałym talentem. Wdrukowały we mnie pragnienie, by w tym roku pokazać synom uroki wsi sielskiej, anielskiej oraz rozbudziły i rozłomotały tęsknotę za wiosennymi traktami.

Tekst dobiega końca, w głośniku stygną tony dżemowskiej Ballady o dziwnym malarzu:


"Puste kieszenie i torba pełna snów,
oto malarz dziwny, który bywał tu.
Wszyscy go znali, wiedzieli o tym, że
duszę swą zaprzedał światu pędzli stu (...)
(...)  Często tu siedział, obrazy sprzedać chciał...

Kto choć jeden kupi dziś?
Nie widziałeś skręcasz w lewo, chcesz już iść,
a być może, gdy zobaczysz właśnie je,
znajdziesz słabość swą i marzenia blask.
Kto wie?"



Ja znalazłam.



























2 komentarze:

  1. Miłośników słowa pisanego, rozlanego na pachnącym, gazetowym papierze, zapraszam do zakupu Kuriera Trzebnickiego (nr 12).

    OdpowiedzUsuń
  2. O wystawie można również przeczytać na stronie Starostwa Powiatowego w Trzebnicy: http://powiat.trzebnica.pl/index.php/news/view/293

    W dniach od 25 lutego do 4 marca 2012 roku, w sali konferencyjnej Starostwa Powiatowego, miała miejsce wystawa malarstwa uznanego trzebnickiego artysty, pana Marka Gołębiewskiego. Tematyką większości obrazów był pejzaż. Przedstawione krajobrazy wspaniale komponowały się z malowniczością ulicy Leśnej. Twórca przelał na płótno nie tylko swą wrażliwość i przenikliwość, ale również to, co w otaczającej nas przyrodzie najpiękniejsze: żywe barwy, najrozmaitsze ich odcienie; nadzieję obutą w zieleń; leśne szemrania; orzeźwienie płynące wartkim strumieniem; zachwycające słońca zachody, rozlewające się - romantycznie - na spokojnej stawu tafli. Autor prac użyczył nam własnego spojrzenia na znane zakątki. Można było przekonać się, w jakich tonacjach jest skąpany - dlań - trzebnicki Ratusz, jak tajemniczo przedstawia się ścieżka prowadząca na Wzgórze Kapliczne, jaka majestatyczna cisza spowija zabytkową willę w Lesie Bukowym czy jakie urocze jest otoczenie ruin zamkowych w Urazie. Ciekawe to doświadczenie: znajome zakamarki wertować czyimiś oczyma i dłońmi. Ekspozycja wykwintnym była przedsmakiem zbliżającej się - coraz żwawszym krokiem - wiosenki. Pulsowała pozytywną energią, otulała ciepłym powietrzem, wciskała w uszy ptasie trele, żabie skrzekoty i rytmiczne cykanie świerszczy; pachniała tęsknotą za kwitnącą, jasną stroną roku. Barwna to była uczta - aż chciało się zanucić: "do lata... piechotą będę szła". Byle po zielonym dywanie, utkanym pędzlem pana Marka.

    OdpowiedzUsuń