15.01.2013

Wspomnienie (nieboszczki) Punkowej Orkiestry Świątecznej Pomocy


Młodych uprasza się o nieczytanie. Grozi zgorszeniem. Przynajmniej do wieku, aż zaczną dojrzewać.

Starszych prosi się o zrozumienie. Kiedyś wół też cielęciem był. Choć zapomniał. Jak sobie w trakcie zamierza przypomnieć – wspaniale. Jeśli nie – już na tym etapie powinien zaprzestać lektury.


Lata 90. ubiegłego wieku. Niektórzy byli jeszcze piękni i młodzi. Inni tylko piękni, bo zaczynali już przekraczać niebezpieczne progi dorosłości. Zdarzali się też tylko młodzi, bo z tą krasą to jakoś na bakier żyli. Bez względu na to do której kategorii zaliczaliśmy się, chyba wszyscy dalibyśmy palec pod budkę, gdyby zapytano: czy uważasz, że to był dobry czas? Bo był. Niezaprzeczalnie.


Się wtedy chciało. Walić przez kawał Polski. W śniegu po pas. W mrozie po czubek nosa i najdrobniejszy skrawek najmniejszego palca. W zasyfionym kiblu niezastąpionych Polskich Kolei Państwowych. W dziesięciu – w jednym kiblu. Gdy biletu było brak, a zdesperowanym się było, by dotrzeć do Krakowa.


Że Wawel, Sukiennice, Brama Floriańska, Barbakan czy Kościół Mariacki? Wtedy mieliśmy jeszcze czas na odkrywanie zabytkowych pereł. Zdążymy. Gorzej gdy spóźnimy się na koncert. Wejściówek jeszcze zabraknie. Albo przeoczymy muzycznych guru.


Uwielbiałam miny przechodniów, gdy przez miasto przelewała się fala kolorowych, dziwnie wyglądających ludziów. Dumnie sterczące irokezy. Ćwieki, żyletki, krowie łańcuchy. Skóry, pasiaki, polaki, rumuny, martensy. Skandowane okrzyki i niewybredne śpiewy.


To było prawdziwe święto punk rocka. Cały rok czekało się na Punkową Orkiestrę Świątecznej Pomocy, zwaną następnie Czad Orkiestrą (niestety na Jarocin wielu z nas urodziło się ciut za późno, toteż impreza ta zastępowała nam ów festiwal). Odkładało się złocisze na tę okazję. A jak nie udało się odłożyć, to sępiło się bez skrupułów. By wejść na koncerty. Bo bilet do najtańszych nie należał – aczkolwiek szło przecież na szczytny cel, na dzieciaki. Co niektórzy gotowi byli zrezygnować z kilku szkarłatnych trunków, by podzielić się z dzieciakami. „Dobre ludzie” tam zjeżdżali.


Całe załogi. Z nadmorskiej północy, ze środkowej części naszego pięknego kraju, z samiuśkich Bieszczad. A jaka to radość była, gdy się spiknęli tacy znajomkowie z Woodstocku! Nie do opisania. Bo tak się wtedy widywaliśmy: latem, w Żarach, w styczniu, w Krakowie, ewentualnie na Sylwestra, urodziny, tudzież większy punkowy koncert…


PKP. To tam wylewała z koryta rzeka. Rozlewała się po peronach, raz po razie wzburzając się okrzykami radości, gdy znajome twarze wpadały na siebie z impetem, bądź zupełnie niespodziewanie. Potem zrzuta. Ile kto miał. Że jeden dwa, a drugi dwadzieścia – jakie to miało znaczenie? Dopadało się mniejszy czy większy sklep. Ogromny stos bilonu na ladę. W zamian szkło – w rękawy, pod pazuchę, w plecaki. Wtenczas królowały patyki, truskawki, osiemnastki, byki, hulanki, bałagany i porzeczki. Ile procent duszy?


Następnie parki, bramy, ławki. Świat do nas należał. Przynajmniej ten niewielki jego skrawek, gdzie akurat królowaliśmy. Czasem próbowały tam wtargnąć jakieś bojówki. A to łyse głowy, a to paski na dresowych spodniach. Adidasy kontra glany. Leciały kosze na śmieci. Lała się krew. Tamowało się koszulami. Kilka plam więcej nie robiło im żadnej różnicy. Się załatało. Się polało alkoholem, by odkazić. Się zagoi. Do wesela. Jeszcze czas. Nie pora na takie gorsety.


Tylko zmieniają się kolory. Czerwony. Żółty. I zielony. Wbić się do hali (najpierw Hala Korona, potem Klub 38) wcale nie było łatwo. Setki osób chciało być tam już, teraz, natychmiast. Podobnie jak ty. Z tamtych czasów pozostał mi lęk przed ściskiem. Słabsi mdleli. Ale dzięki temu wnosiło się ich do środka. Gorzej gdy wyniesiono ich na tyły. I kilkadziesiąt minut przepychanki poszło w plecy. Niejednokrotnie modliłam się, by zawartość czyjegoś żołądka nie wylądowała na moich plecach.


Kiedy już odstało się swoje, kiedy zdobyło się upragniony bilet (czasem udawało się odkupić taniej od biesiadników, którzy wprawdzie kupili w przedsprzedaży, ale potem stwierdzili, że jednak wolą skonsumować kilka trunków więcej, bo muzyki i tak prawdopodobnie nie będą pamiętać), trzeba było jeszcze przetrwać bramkę, a na niej macankę. Czy nie wnosisz czegoś niedozwolonego (a lista była najczęściej baaardzo długa)? Czy nie przemycasz alkoholu? Czy ściągnąłeś pasek od spodni?


Na scenie się już działo. Pan Witek, gość z Atlantydy, jego kultowe pudło i koń, co to trochę przyduży urósł i nie wszędzie się mieści. Patyczak, bard nad bardy, nie do zdarcia i z pancerzem opierającym się wszelkiej krytyce. Potem zresztą spłodził Brudne Dzieci Sida. Strajk, Dee Facto, Bunkier, Robotnik, NOG, Karcer, Farben Lehre, Sajgon, Ukraina, Psy Wojny, Prawda, Hurt, Blade Loki, Bulbulators, The Analogs, Podwórkowi Chuligani, Cela Nr 3, Gaga/Zielone Żabki/Radical News, KSU, Quo Vadis, GBH, Anti-Nowhere League, The Vibrators, Los Fastidios, Oxymoron czy Oi Polloi – to niektóre z nazw, które przewinęły się przez krakowskie granie. I pogo. Pogo. Pogo. Do utraty sił.


Po wszystkim wracało się podstawionym autobusem, w asyście policji. Przeżuwało się niedosyt w ustach. I połykało pigułę żalu, że teraz znów dopiero za rok. Ale najpierw trza było wymarznąć swoje na PKP, w oczekiwaniu pociągu powrotnego. Już bez takiej werwy jak w tamtą stronę. Koniecznie machało się łapą na pożegnanie do Lucka, w kraciastej, robotniczej koszulinie. Jeszcze uśmiech do punkówy, która rokrocznie przyjeżdżała w komunijnej sukience (cóż, że przybrudzonej i podartej) i z pluszowym psiakiem na plecach? Im szpetniej, im bardziej kontrowersyjnie, tym lepiej – takie motto nam wtedy przyświecało.


W 2002 roku była pamiętna zadyma. Ulubiony temat mediów, gdy chodzi o subkultury. Rok później odbyła się chyba ostatnia Czad Orkiestra. Przynajmniej my więcej już tam nie byliśmy. Zawsze z sentymentem przypominamy sobie te koncerty, organizowane przez pana Janusza Krzeczowskiego.


Zostały wspomnienia, wymieniane między sobą od czasu do czasu. Kasety VHS oraz magnetofonowe. Bilety (zapodziane gdzieś - niestety - podczas przeprowadzki). I zdjęcia (z klisz), w formie tradycyjnej, namacalnej, takiej, której daleko jeszcze do cyfrowej jakości. Tak daleko, jak daleko dzisiejszemu pokoleniu do tamtych czasów.


Dla nas to ledwie krok. Przecież nie przyznamy się, że tak bardzo się postarzeliśmy.   

P. S. Dziękuję Darkowi za to, że nieraz podrasowuje moją kulawą pamięć...

1 komentarz:

  1. Fajnie napisane. Też tam co roku bywałem. Wrzuć jakieś zdjęcia.

    Pozdrawiam.

    Ł.

    OdpowiedzUsuń