Artykuł powstał dla serwisu czasdzieci.pl, dzięki życzliwości Filharmonii Wrocławskiej.
"Czas wstać, jest godzina piąta-zero-zero" - głos rozlegający się z komórki był bezlitosny. Cóż za nieludzka pora, jak na późnojesienną niedzielę! Zachować jeszcze kilka okruchów snów pod powiekami... Wchłonąć jeszcze choć trochę ciepła spod kołdry... "Czas wstać, jest godzina piąta-zero-pięć" - przypomnienie na dobre przerwało drzemkę.
O szóstej przekręcamy - od zewnątrz - klucz w zamku i wychodzimy w mrok, szczelnie oblepiający całe miasto. W blasku latarni oglądamy leniwy taniec mżawki.
Szósta trzydzieści dwie - czujemy w żołądkach szarpnięcie szynobusu i poczynamy mknąć - omijając korki na krajowej "piątce" i oszukując paskudną przypadłość zwaną chorobą lokomocyjną - ku stolicy Dolnego Śląska.
Tam, o godzinie jedenastej, w Filharmonii Wrocławskiej, mamy przesiadkę - do samego Wiednia. Na szczęście, dzięki życzliwości Pewnej Pani (dziękujemy!), możemy przeczekać w ciepłym, suchym i bardzo przyjemnym miejscu. Nie możemy doczekać się tej niezwykłej, fantastycznej, magicznej podróży. Ekspresem, bowiem w tę i we w tę przejażdżka trwa ledwie godzinę, za to tyle wrażeń, ile oferowane jest w pakiecie... Rety!
(Kto czuje pociąg do muzyki, a nie uczestniczył w wyprawie - naprawdę ma czego żałować.)
W końcu nadchodzi upragniona pora. W poczekalni zbiera się coraz więcej chętnych. Z sieci oczekiwania wyplątuję odgłosy lekkiego rozgardiaszu. Czuć entuzjazm i podekscytowanie. Po chwili dzwonek oznajmiający, że czas, by zajmować miejsca, za moment drugi - ogłaszający nadejście godziny "zero".
Zjawia się złotousta przewodniczka (Pani Kalina Rosińska) - uśmiechnięta, sympatyczna i kryjąca w zanadrzu piękne, wiedeńskie opowieści. Tuż za nią paradują: konduktor w czerwonej czapie i z lizakiem (odgwizdujący odjaaaaaazd) oraz maszynista-dyrygent (Pan Andrzej Kosendiak), skinięciem dłoni wprawiający w ruch orkiestrową machinę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - rzeczywistość wokół zostaje w tyle, a my, instrumentalnym szlakiem, kierujemy się w stronę Wiednia, miasta spowitego do cna muzyką, miasta ukochanego przez największych, najwybitniejszych kompozytorów: Johanna Straussa I i II, Leopolda Mozarta i jego genialnego syna - Wolfganga Amadeusza Mozarta, Josepha Haydna, Johanna Schrammela, Ludwiga van Beethovena.
Wagabunda rozpoczęła się sielsko i pogodnie, przy dźwiękach wesołej Polki (J. Straussa II)-schnell op. 281. W wagonie lekka i radosna atmosfera: instrumenty figlarnie gaworzyły, konduktor raz po raz pogwizdywał do taktu. Za oknami mijały melodyjne krajobrazy i urocze pejzaże. Kiedy dotarliśmy na miejsce, przespacerowaliśmy się - przy dźwiękach Symfonii dziecięcej C-dur (L. Mozarta; opr. J. Haydn) - po parku Burggarten, gdzie zwiedziliśmy - stojący dumnie i pogrążony w myślach - pomnik Mozarta. Towarzyszyli nam uczniowie Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Karola Szymanowskiego we Wrocławiu z klasy perkusji: Mikołaj Rutkowski, Szymon Leszkiewicz, Dawid Kuźnicki i Krystian Rymarz - wraz ze swoimi "przeszkadzajkami".
Następnie udaliśmy się do Opery Wiedeńskiej, gdzie wysłuchaliśmy arii Paminy z opery Czarodziejski Flet (W. A. Mozarta). Była to piękna i przejmująca opowieść kobiety, której wydawało się, że luby już jej nie kocha. Rozpacz, ból, żałość i cierpienie były tak wyraziste, że przykryły całunem powagi i kirem całą „wagonową” salę. Słuchacze spoważnieli, wszystkim bowiem udzielił się smutek i udręka Paminy („zagranej” przez Panią Joannę Zawartko – sopran).
Żeby jednak nie było zbyt poważnie, wkrótce pozwoliliśmy odpłynąć bolesnym odczuciom i zatraciliśmy się w czymś zgoła odmiennym. Oto zaprezentował nam się człowiek z trąbką – Pan Aleksander Zalewski. Trąbka to instrument należący do grupy „dętych blaszanych”. Odznacza się donośnym dźwiękiem i jasną, pełną blasku, barwą. Z czary sypały się perliście nuty i ozłacały nasze wędrowanie, najpierw w rytm Koncertu na trąbkę Es-dur Hob. VIIe: 1, cz. I Allegro (J. Haydna), a następnie marszem – śladami Johanna Schrammela (Wien bleibt Wien Marsch). Żwawo i z impetem włączyliśmy się w pochód wraz z orkiestrą dętą.
Tego dnia jednak pulsująca radość mieszała się obficie z rzewną nostalgią. Płynnie przeto wkroczyliśmy w beethovenowską V Symfonię c-moll op. 67, której to takty – pełne skargi - przywołały samego mistrza. Ciche kroki, lekkie skrzypnięcie – i gdzieś pośród nas zadomowił się duch wielkiego Ludwika. Przysłuchiwaliśmy się symfonii ze skupieniem, wyłuskując z melodii kunszt i potęgę geniuszu Beethovena.
Później przenieśliśmy się nad piękny, modry Dunaj i odpłynęliśmy w krainę szczęśliwości wraz z królem walca – Johannem Straussem II. W tym trójwymiarowym rytmie rozkochał się cały Wiedeń – i nic w tym dziwnego, bowiem ma on w sobie niegasnące piękno, czar elegancji i magiczny wręcz urok. W oddali (na dużym telebimie) majaczyło senne miasto (pełne zieleni i perełek architektonicznych), przyjazny wietrzyk otulał nasze twarze, a dźwięki wciskały się łagodnie do uszu i porywały do tańca. Do tej pory w mej pamięci rozkosznie migocą te wizualno-dźwiękowe pocztówki.
W ten spokojny, malowniczy pejzaż wkradać poczęły się promyki uśmiechów. Początkowo nieśmiałe, z czasem jednak nabierające wigoru i rozmachu. Jakimś trafem znaleźliśmy się w operetce, gdzie piękny sopran odśpiewał arię Adeli, zwaną arią ze śmiechem z II aktu Zemsty nietoperza (J. Straussa II). Zabawa była przednia.
Niestety wszystko, co dobre, zwykle ma swój koniec. Nadjechał ostatni pociąg powrotny i trzeba było wracać do rzeczywistości. Podróż zakończyła się w rytmie Marsza Radetzky’ego op. 228 (J. Straussa I) i zwieńczyły ją rzęsiste forte-brawa. Niezapomniana przygoda i moc wrażeń. Dziękujemy współpasażerom i dyrekcji oraz obsłudze „pociągu” za wspólne poznawanie krasy muzycznego Wiednia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz