Przed przeznaczeniem się nie
ucieknie. Wierzcie lub nie, ale ono jest jak cień. Kiedy ciągną się za Wami
całe rzesze pochmurnych, deszczowych dni, może zdarzyć się, iż zaczniecie
wątpić w to, że coś dobrego jest Wam przeznaczone. Ale pamiętajcie: po burzy
zawsze wychodzi słońce. Niby wyświechtany slogan, ale prawdziwy. I kiedy to
słoneczko już wyjdzie, uśmiechnie się do Was, pomacha Wam radośnie i pogodnie –
nabieracie pewności siebie, wiary i ochoty, by wyjść z cienia, rozejrzeć się z
ciekawością wokół. Wtedy ze zdumieniem spostrzegacie, że Wasze przeznaczenie
ciągle uparcie się Was trzyma. Mimo że Wy już zrezygnowaliście, poddaliście się
– ono wiernie przy Was trwa. Jak cień. Było po prostu ukryte, niewyraźne,
mgliste. Ale nie odpuściło. Bo to Wasze Przeznaczenie.
Pewnie zdziwicie się, dlaczego Wam
o tym mówię, ale kiedy przeczytacie tę opowieść, od części pierwszej aż po
ostatnią – wszystko stanie się dla Was jasne. Ja też zrozumiałam to dopiero
wtedy, gdy przeanalizowałam owe wydarzenia. Nie będę jednak przedłużała i
przynudzała – poczytajcie sami…
**********
Coś wisiało w powietrzu. Już od
samego rana czuć było, że COŚ się wydarzy. Parny, czerwcowy dzień, jakich wiele
– a jednak… każdym porem skóry przeczuwało się TO COŚ. Jakąś zmianę, jakąś
nienazwaną wypukłość na idealnej prostej. Nie wiem, czy jesteście w stanie mnie
zrozumieć, ale wydaje mi się, że każdy przynajmniej od czasu do czasu tak ma.
Z różnych powodów nie mieliśmy
jeszcze sprecyzowanych konkretnych wakacyjnych planów, dlatego też dryfowaliśmy
spokojnie na fali dnia codziennego. Z niecierpliwością czekaliśmy na półkolonie
w Gminnym Centrum Kultury i Sportu. Na kartce z pomysłami na zabicie wakacyjnej
nudy mieliśmy kilka propozycji, a wśród nich: wizyta w aquaparku, odwiedziny w
miejscowej grocie solnej (coby pooddychać zdrowszym powietrzem), na pewno
boisko, skatepark, street workout park, wycieczki rowerowe do pobliskich
malowniczych wiosek (ze szczególnym uwzględnieniem naszego ulubionego zakątka –
Miłocina, w Pierwoszowie), jakiś seans w odnowionym kinie Polonia, a następnie
pyszne smoothie w ArtKawiarni. Chłopakom marzyły się również warsztaty
robotyczne, ale nie zanosiło się na to, by nasz trzeszczący w szwach budżet
domowy był w stanie udźwignąć te pragnienia.
Póki co, zanosiło się za to na
burzę, więc nici z aktywnego dnia. Zaraz, zaraz, przecież mieliśmy iść do
biblioteki, poprosić o nowe kody do IBUK LIBRA.
- Chłopcy, zbierajcie się, idziemy do biblioteki!
- Super! – Igorowi i Borysowi nie trzeba dwa razy powtarzać, gdy w grę wchodzą
książki. Nigdy też nie mogą nadziwić się, gdy słyszą, że ktoś nie lubi czytać.
Kilkoro ich kolegów powzięło mocne postanowienie, że w okresie wakacyjnym nie
sięgną do niczego, co by nawet przypominało książkę, na co oni odparli, że
przecież dzień bez czytania to dzień stracony. Ja również tak uważam i dlatego
bardzo cieszę się, że choć w tej materii mamy podobne zdania. Bo przyznam, że
im stają się starsi, tym mocniej uwypuklają się różnice w naszym postrzeganiu
świata. Hm, czyżby już nastała pora na osławiony konflikt pokoleń?
Wzięliśmy parasole, spakowaliśmy
książki do oddania i wyruszyliśmy. Niebo wyglądało jak siedem nieszczęść, jakby
za moment wybuchnąć miało głośnym i rzęsistym płaczem. Buzię złożyło w
podkuwkę, zaniosło się pochmurnym marsem i złowrogo pomrukiwało. Dotarliśmy do
biblioteki akurat w samą porę, zanim za drzwiami rozpętały się wichura, burza i
ulewa – trzy dobre znajome.
Panie z biblioteki powitały nas –
jak zwykle – szerokim uśmiechem. Lubię tę atmosferę: magia tysięcy literackich
dzieł sztuk, krain fantasy, zielonych wzgórz poezji, przeplatająca się z ludzką
życzliwością, tak po prostu.
Każde z nas rozeszło się tutaj w
swoją stronę, buszować pośród interesujących nas działów. Ja najszybciej
odnalazłam to, czego szukałam, zaś chłopcy ciągle jeszcze oddawali się
delektacji poszukiwania odpowiedniej lektury.
Rozsiadłam się wygodnie w czytelni
i zaczęłam wertować książkę. Po chwili powieki stały się ciężkie, a spojrzenie
mgliste. Poczułam zmęczenie i senność. Tak, nieczęsto mam chwilę dla siebie, by
w końcu w spokoju oddać się błogiemu nicnierobieniu, więc kiedy już taki moment
nadejdzie – schodzą ze mnie liczne obowiązki całego ciężkiego tygodnia i mój
organizm zwyczajnie domaga się należnego snu.
Z tego dziwnego stanu półsnu
wyrwał mnie najgłośniejszy jak tylko można, a jednak ciągle jeszcze szept:
mamo, mamoooo, prędko!
Zerwałam się na równe nogi i czym
prędzej poszłam w kierunku, z którego dobiegało wezwanie. Rozejrzałam się we
wszystkie strony, a jednak nigdzie nie spostrzegłam synów. Zadziwiło mnie
jedynie to, że na podłodze leży jakaś opasła księga. Już miałam ją podnieść,
gdy znowu usłyszałam: mamo, mamoooo! Głos dobiegał jakby z tejże właśnie
książki. Pochyliłam się nad nią, zaciekawiona, i ku mojemu ogromnemu zdumieniu
ujrzałam, że ilustracje poruszają się, zupełnie jakby to były nowoczesne
animacje. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy zobaczyłam tam… – wiem, że i tak mi
nie uwierzycie – Igora i Borysa. Jeden i drugi we własnej osobie. Przetarłam
oczy ze zdumienia, myśląc, że chyba śnię. Przypatrzyłam się raz jeszcze,
uważniej, i spostrzegłam, że coś trzymają w ręku, coś jaskrawego, czym świecą
mi prosto w oczy. Zaraz, zaraz, to coś mi przypomina… ten swoisty rytm, w
którym ponawiają rażenie mnie światłem. No tak, przecież sama ich tego nauczyłam.
Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie… Pamiętacie jeszcze pierwszą część Kociogórskich bajań? Od tego właściwie wszystko się rozpoczęło, ciąg
niesamowitych, nie do uwierzenia wręcz przygód. Czyżby znowu?
Spojrzałam na okładkę tej grubej
księgi. Widniało nań:
Zaparło mi dech w piersi.
Przysiadłam i próbowałam uspokoić myśli, zdobyć się na jakieś logiczne
rozumowanie, pojąć, co tak naprawdę się tu wydarzyło – choć wiedziałam już,
mając w tej materii zakres doświadczeń, że im usilniej będę próbowała ogarnąć
to rozumem, tym bardziej wszystko będzie wymykało się racjonalnemu
uzasadnieniu. „Nie próbuj zrozumieć wszystkiego, bo wszystko stanie się
niezrozumiałe” – powiedział mi kiedyś ktoś bardzo mądry. I tego postanowiłam
się trzymać, przynajmniej w tej chwili.
**********
- Co się stało? Gdzie my
jesteśmy?! Mamo, mamooooooo!!!!!
**********
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam
analizować wszystko raz jeszcze. Musiałam myślami cofnąć się o miesiąc. W maju,
dokładnie w środę 10 maja, w Powiatowym Ośrodku Doradztwa
Metodyczno-Programowego w Trzebnicy odbyła się konferencja pt. „Dialog z
tekstem kultury”. Wszystko w ramach XIII Ogólnopolskiego Tygodnia Bibliotek, z
hasłem przewodnim „Biblioteka inspiruje”. I tego właśnie dnia dr Sebastian,
erudyta, fenomenalny wręcz krasomówca,
postanowił opowiedzieć innym o Kociogórskich bajaniach. Trochę nas to zdziwiło,
bowiem przywykliśmy do tego, że dorośli raczej lubią rozprawiać o polityce, gospodarce,
krachu na giełdzie, ważnych ustawach i uchwałach, windujących cenach, zaś
sprawy takie jak planeta B-612 czy teleportacja rodem z Kociogórskich bajań to
dla nich głupoty i niepotrzebna strata czasu. Jak widać, nie docenialiśmy co
niektórych dorosłych!
Tak więc mieliśmy ten wielki
zaszczyt, by nasze przygody odbiły się echem na tak ważnej konferencji. Myślę,
że nic nie dzieje się bez przyczyny. W końcu ostatnie trzy lata upłynęły nam
bez fajerwerków. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Każdy dzień toczył się
mozolnie utartym szlakiem, raz pod górkę, raz z górki – jak to w życiu bywa. To
wszystko, co przeżyliśmy podczas tych magicznych przygód, wszystkie te
niebezpieczne oraz fascynujące przygody teraz stały się jeno mglistym
wspomnieniem. I oto, gdy dr Sebastian przypomniał je, wydobył na powierzchnię
spośród odmętów zapomnienia, akurat teraz przytrafia się coś takiego. Myślicie,
że to przypadek? Nie, nie uwierzę w zbieg okoliczności.
**********
Igor rozcierał bolące kolano. To
tylko lekkie zdarcie skóry, ale piecze i przeszkadza.
– Gdzie ja jestem? Jak się tu
znalazłem? Co się w ogóle wydarzyło? Gdzie mama? Gdzie Borys? Przed chwilą
przecież tu był…
Chłopiec rozejrzał się wokół.
Poznawał to miejsce – podwórko na którym mieszkała kiedyś mama – aczkolwiek
wyglądało nieco inaczej, niż je pamiętał. Zszedł kilka stopni w dół i ujrzał
grupkę zajętych zabawą chłopców i dziewcząt. Postanowił podejść bliżej, choć
czynił to z wyraźnym onieśmieleniem. Nagle dostał piłką w głowę.
- Ups, przepraszam, to
nieumyślnie... Jestem Wojtek – przedstawił się niewysoki blondynek w
jaskrawopomarańczowej koszulce. – Grasz z nami? Brakuje nam jednego zawodnika.
- Yyyyy – Igor przez chwilę wahał
się, ale już otoczyli go inni chłopcy, popychając z zachętą w stronę placu,
który służył im za boisko.
- No chodź, nie daj się prosić!
Tylko przyłóż sobie najpierw babkę, bo krew leci ci z kolana.
**********
Mama ciągle stała jeszcze w
osłupieniu, ściskając w ręce egzemplarz tajemniczej księgi.
- Pani Alu, czy można wypożyczyć tę książkę?
- Hmm, dziwne... Nie mamy jej w naszym księgozbiorze... Pani Danusiu, czy w
dziale dla dorosłych macie taką pozycję? Oznakowanie niby się zgadza, ale
system nie przyjmuje książki.
- Pierwszy raz ją widzę. Skąd Pani ją wzięła?
- To dziwne, ale znalazła się… jakby znikąd. Najpierw jej nie było, a zaraz,
dosłownie za chwilę, leżała na podłodze. I mówiła do mnie. Wiem, że to wszystko
brzmi nieskładnie i jest trudne do uwierzenia, ale słowo daję, że tak było. Ja
nie postradałam zmysłów, musicie mi uwierzyć. Popatrzcie Panie na coś jeszcze… – i mama wskazała na poruszające się
ilustracje.
**********
Borys oganiał się od natarczywych
owadów. Były dosłownie wszędzie. A na domiar złego – nie były to zwyczajne
insekty, jakich wokół pełno. To były owady-giganty, jakieś zmutowane bestie,
monstrualnych rozmiarów. Uciekał przed nimi w popłochu, niemal na oślep,
rozgarniając dłońmi zielone krzewy.
- Mrrrrau – dało się słyszeć już z
daleka. Teraz odgłos ten stawał się coraz wyraźniejszy, jednak Borys nie miał
czasu na zastanawianie się nad tym. Pędził przed siebie, ile sił w nogach.
Nagle uderzył w coś z impetem. Na szczęście było to coś miękkiego i milutkiego
w dotyku.
- Mrrrrrrrrauuuuuu! – wrzasnęło to
coś przeraźliwie głośno i wyraźnie. Borys uniósł ze zdumieniem głowę i aż
odskoczył w popłochu.
- Mrau – zabrzmiało ciszej i
łagodniej – Mrau, witauuu…
Borys przetarł oczy ze zdziwienia.
Stał przed nim kolosalny kocur, osiodłany, uzbrojony w żelazne szpony i maskę.
Jeśli czyta to ktoś dorosły, komu zawołanie „Na potęgę Posępnego Czerepu!” nie
jest obce, zaraz wyobrazić sobie będzie mógł He-Mana i jego Kota (a właściwie
tygrysa) Bojowego. Oto przed Borysem stało takie właśnie stworzenie, które w
chwil kilka przemieniło się w słodkiego, leniwego troszkę Cringera.
Zaraz też Borys przypomniał sobie,
że gdzieś już widział tego mruczka. – O tak, to było w Kocim Raju (kto nie wie o czym mowa – polecamy pierwszą część Kociogórskich bajań). To ten sam kotek, który drzemał sobie na wygodnej kanapie i mruczał
głośno przez sen – przeleciało przez myśl Borysowi. – Co prawda nie rzucał się
wtedy zbytnio w oczy, ale i tak dobrze go pamiętam.
- Witauuu, witauuu w naszych
skromnych progach – mruczał przyjaźnie kotek, już w nowej odsłonie. Mniej
bojowej. Teraz bardziej przypominał słodką maskotkę. – Nie bój się, już sobie
poleciały, nie skrzywdzą cię – kontynuował kocurek.
Borys ciągle stał osłupiały.
Dopiero po chwili odzyskał głos. – Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? I gdzie jest
mama i Igor?
**********
Igor doskonale się bawił. Najpierw
wszyscy grali w piłkę – przeskakiwali ją, rzucając uprzednio o ścianę, bawili
się w „Głupiego Jasia”, grali w koszykówkę, siatkówkę, piłkę nożną, dwa ognie. Skakali
w dal – do piaskownicy. Ganiali się – a to w berka, a to „w krowę”. Były
„gąski, gąski do domu”, „raz-dwa-trzy-baba jaga patrzy”, „pucha i palant”, lunatyk,
klasy, podchody, chowanego, żywe-zielone-stop i cała masa innych gier i
aktywności. Cały czas coś się działo. W jednym zakątku podwórza dziewczynki
tworzyły „widoczki”, układając pod szkiełkami barwne kwiatowe mozaiki, w innym –
grupka młodszych dzieci bawiła się w sklep, handlując rozmaitymi kamyczkami,
gałązkami i pudełeczkami, za transakcje płacąc różnokształtnymi liśćmi. Przy
piaskownicy toczyły się emocjonujące rozgrywki w kapsle, nieco dalej – pod
rozłożystą wierzbą – grano w krajankę (- Kto to widział, by dzieci bawiły się
nożem! – przez chwilę przemknęło przez myśl Igorowi), natomiast centralnym
miejscem tego całego placu wydawał się być trzepak. A właściwie dwa trzepaki. Tam
gromadzili się wszyscy, a co jakiś czas dawało się stamtąd słyszeć: „(…) palec
pod budkę, bo za minutkę zamykamy budkę, budka się zamyka, paluszki przytyka” –
i zaraz wszystkie dzieci rozbiegały się wokół z głośnymi piskami radości i
uciechy. Znowu zaczynały się nieskończone maratony, gdzie w ruch szły: a to
kabel, a to skakanki, gumy, hula-hop, głośne pukawki i inne cudeńka. Dzieci
wymieniały się też obrazkami z gum Donald i Turbo, naklejkami z wafelków
Kukuruku, różnymi prospektami, znaczkami. Wrzało jak w ulu, zupełnie inaczej
niż na teraźniejszych betonowych, pustych podwórkach.
Co rusz słychać było z któregoś
okna: - Dominika na obiad! – Seeeebastiaaan! – Grześ, obiad!
Igor poczuł, że zaczyna mu burczeć w brzuchu. Podszedł do chłopca z bujną,
czarną niczym smoła fryzurą i zapytał: „Pożyczysz mi komórkę? Muszę zadzwonić
do mamy.”
Mariusz, bo tak miał na imię ów chłopiec, obruszył się i nieco zdezorientowany
odparł: - Komórkę?! Chłopie, oszalałeś?! Nie mamy telefonu nawet w domu, a co
dopiero w komórce. Na całej ulicy ma tylko pani Mazurkiewiczowa, ale ona nie da
ci zadzwonić!
Igor nie miał czasu zastanowić się
nad tym faktem, bo ktoś wcisnął mu w dłoń rabarbar porządnie obtoczony cukrem i
rzekł: „No, jedz!” Ktoś też odsypał mu trochę Vibovitu.
- Jakoś przeżyję – przynajmniej nie
umrę z głodu.
**********
Borys zapadał się w miękką poduchę
ułożoną na wiklinowym fotelu. Z ciekawością rozglądał się po surowym wnętrzu
niedużej chatki. Wiklinowy fotel z poduchą wydawał się być tu jedynym luksusem.
W kącie widać było łóżko zbite z drewna, na drewnianej półce ułożone były
skromne, gliniane naczynia, a pod ścianą stało masywne, żeliwne wiadro. Na
ścianie wisiał prosty krzyż. Nigdzie nie dostrzegł żadnego telewizora,
playstation, nawet radia. Nie dziwiło go to jednak, choć trzeba przyznać, że
otaczająca go cisza aż huczała mu w uszach.
Mężczyzna, który parzył mu herbatę
(choć bardziej pachniało to Borysowi jak jakieś ziółka, których szczerze nie
cierpiał) nie był zbyt rozmowny. Powoli i spokojnie krzątał się po niewielkiej
izbie, każdy ruch wykonując niemal z nabożnym namaszczeniem. Borys nie bał się,
choć człowiek ten wydawał mu się inny od wszystkich ludzi, których dotychczas
spotkał w swoim niespełna dziesięcioletnim życiu. Nie miał na sobie typowego
męskiego stroju; ubrany był w długą, płócienną szatę, która bardziej
przypominała worek na ziemniaki niż tradycyjny ubiór. Nogi miał niemal bose –
spod szaty widać było ledwie kilka rzemyków. Za to jego broda – to była
najdłuższa, najgęstsza i najbardziej niesamowita broda, jaką chłopiec
kiedykolwiek widział. Im dłużej się jej przyglądał, tym mocniej kojarzyła mu
się z plątaniną wielu myśli. Co osobliwego – choć były poplątane, cechował je
wielki spokój, pokora, dobroć i optymizm. Nie rozumiał, dlaczego coś takiego
przyszło mu do głowy, ale właśnie takie miał odczucia, gdy patrzył na
Pustelnika.
Wcześniej kot opowiedział mu o tym
eremicie, o życiu jakie prowadzi, modlitwach i kontemplacji. Postanowił, że
powstrzyma się od paplania, by nie przeszkadzać mu zbytnio. I musicie wiedzieć,
że to był nie lada wyczyn, bo Borys uwielbia mówić, wręcz kocha ten stan
nieustannego ruszania buzią i wypuszczania z siebie słów niemal w rytmie
kałasznikowa. Ale udało mu się i był z siebie naprawdę dumny.
Teraz siedział w fotelu i myślał o
wszystkim, co go dziś spotkało. Chodził po lesie, zbierał zioła, jagody,
borówki, grzyby i różne inne owoce i krzewy, których nazw nie zdołał jednak
spamiętać. Rozkoszował się szumem drzew, zupełnie jakby był na wytrawnym
koncercie w filharmonii. Uwolnił z sideł maleńkiego dzika, opatrzył ranną
sarenkę, karmił ślepego jeszcze jeżyka i rozmawiał z ptakami. Naprawdę! Nauczył
go tego sam Cringer. Jeździł również na grzbiecie największego psa, jakiego
kiedykolwiek widział – niczym na rumaku, pływał gondolami po dziwnie znajomo
wyglądających stawach i pił najlepszą źródlaną wodę na świecie.
- Wypij! – mędrzec podsunął pod
nos chłopca dziwnie pachnący wywar. – Wypij – powtórzył z łagodnością w głosie,
z uśmiechem okrytym kołdrą brody i taką dobrotliwością w zielonych oczach, że
Borysowi aż zakręciła się w oku łza wzruszenia.
- Pozdrów Kociogórka i Lubuszkę –
usłyszał już jakby z oddali głos Cringera. Nic więcej nie pamięta.
**********
Igor pałaszował ze smakiem
rabarbar. Właśnie miał sięgnąć po kolejną łodyżkę, gdy poczuł silne ukłucie.
Odruchowo zamachnął się, lecz owad był szybszy. Potem wydarzyło się coś
nieoczekiwanego, chłopiec począł kurczyć się w błyskawicznym tempie i za moment
był już tak malutki, że mieścił się na grzbiecie kąśliwego owada. Ten
rozpostarł skrzydła i poniósł go w nieznane.
- Igor, teraz twoja kolej –
krzyknął ktoś, rozglądając się wokół. Niestety Igor już tego nie słyszał.
**********
Borys po wypiciu ziół poczuł się
strasznie senny. O to właśnie chodziło Pustelnikowi. Z troską w oczach patrzył
jak chłopiec robi się mniejszy, coraz mniejszy, aż w końcu stał się maleńkim
pyłkiem zwiniętym w senną kulkę. Podniósł go delikatnie swoimi spracowanymi
dłońmi i umieścił na znaczku pocztowym. Dokończył list, włożył go do koperty,
nakleił znaczek i skinął głową na pięknego, białego gołębia.
- Tylko ostrożnie! – rzekł
łagodnym głosem i umieścił list w dziobie ptaka.
**********
- To sen, tylko sen. Zaraz się
obudzę – mamrotała pod nosem mama, wertując kartkę za kartką.
**********
- Jeszcze kilka machnięć pędzlem i
gotowe – Dobromiła zadowolona była z efektów swojej pracy. Od kilku dni każdą
wolną chwilę poświęcała na dokończenie obrazu, który chciała podarować w
prezencie urodzinowym przyjacielowi.
Nagle przez okno wpadły niemal jednocześnie
dwa stworzenia: sporych rozmiarów owad i majestatyczny gołąb. Frrruuuu, jeden za
drugim. Niewytrawne oko mogłoby pomyśleć, że oto trwa szaleńczy pościg, w
którym ptak próbuje złowić w locie owada, ale Dobromiła tylko się uśmiechnęła
dobrodusznie.
- Witam, co was sprowadza, co
dzisiaj dla mnie macie? O rety, nie wierzę! – na widok dawno niewidzianych
przyjaciół dziewczyna rozpromieniła się jeszcze bardziej.
Ptak i owad zniżyły lot i „zaparkowały”
na materacu. To było miękkie lądowanie – dla całej czwórki.
Igor i Borys – mocno jeszcze
oszołomieni – powoli wracali do normalnych rozmiarów. Dobromiła sprawnie
otworzyła wręczony jej list i przebiegła szybko wzrokiem po pięknie
wykaligrafowanym rzędzie liter. Nie zdradziła przy tym ani cienia emocji. Potem
dopisała coś od siebie, zakleiła kopertę, nachyliła się nad Borysem i wręczyła
mu list, jednocześnie konspiracyjnym tonem szepcząc mu coś do ucha.
- Jak się cieszę, że was widzę!
Wiecie, że kilka dni temu zastanawiałam się, czy macie jakieś wakacyjne plany i
przeszło mi przez myśl, żeby zaprosić was do siebie? A wy wpadacie tak nagle,
bez zapowiedzi, i to jeszcze przez okno! Nie żebym miała coś przeciwko – i
roześmiała się pogodnie, odsłaniając przy tym rząd perłowobiałych zębów.
- Ale mama na pewno się martwi.
Czy mogłabyś użyć trebniclatora i przenieść nas do domu?
- Niestety, jest w naprawie.
Pracuje nad tym zaufany mechanik i jeszcze chwilę to potrwa. Póki co,
rozsiądźcie się wygodnie, zaraz przyniosę ciasteczek owsianych i opowiecie mi,
co przytrafiło się wam tym razem. Wręcz umieram z ciekawości!
Kiedy chłopcy już posilili się i
opowiedzieli o swoich przygodach, Dobromiła narzuciła na siebie zwiewny,
błękitny płaszczyk i rzekła: - No to w drogę, zbieramy się chłopaki!
Igor i Borys poderwali się z
miejsc, bo jak mawia pewne mądre powiedzenie: wszędzie dobrze, ale w domu
najlepiej!
**********
Jakie miejsca przemierzali i ile
czasu to trwało, co po drodze widzieli i kogo spotkali – do dziś pozostało ich
słodką tajemnicą. Jedno jest pewne: dotarli w końcu pod wielkie wierzeje. Nad
nimi widniał wymowny napis: „RAJ. Tutaj
zapomnisz o wszystkim… (niewyraźny, zamazany napis). Wchodzisz… (niewyraźny, zamazany napis)?”
Dobromiła chwyciła za ręce obu
chłopców. Mocno ich ścisnęła. Trochę ich to zdziwiło, ale nie opierali się.
Wspólnymi siłami pchnęli masywne drzwi, za którymi ukazał się niezapomniany
widok. Dziesiątki, setki, a może nawet i tysiące monitorów. Wielkie telebimy. Najnowsze
cuda techniki. Wszystko, o czym tylko można zamarzyć: laptopy, tablety,
smartfony, PSP, Xboxy – wszelkich możliwych kolorów, kształtów i modeli.
Programy tv, filmy, seriale, bajki, aplikacje, czaty, gry. Każdy znaleźć mógł
coś dla siebie. I wyglądało na to, że właśnie tak było, każdy bowiem ślepo
wpatrzony był w jakiś ekranik. Wszystko to rozgrywało się w bajecznej wręcz scenerii,
pośród zapierających dech w piersiach pejzaży, ale zdawało się, że nikt tego
nie widzi, nikt nie dostrzega otaczającego ich piękna. Mało tego, nikt do
siebie nic nie mówił, nie uśmiechał się, nie wykonywał żadnego gestu. Wszyscy
porozumiewali się za pomocą tychże urządzeń, mimo iż siedzieli od siebie na
odległość wyciągnięcia dłoni. Każdy z tych dzieciaków wyglądał i zachowywał się
jak automat, jak robot, jak… zombie. Emitowali jakąś fluorescencyjną energią.
Nad nimi, wysoko w przestworzach, unosiło się wielkie, wszechwidzące oko. Lekko
załzawione, jakby od zbyt długiego wpatrywania się w monitor. Błysk w tym oku
budził jednak grozę. Dobromiłę przebiegł dreszcz niepokoju. Kątem oka
dostrzegła biblioteczkę – przykurzoną, nadgryzioną zębem czasu, pokrytą
plątaniną pajęczych sieci. Chwyciła jedną z leżących tam pozycji i szeptem
odczytała wymowny tytuł: „Przyszłość drukowanej książki”. Wzdrygnęła się po raz
drugi.
Igor i Borys za to rozglądali się
wokół jak zahipnotyzowani. Na ich twarzach rozlał się ocean błogości i ekscytacji.
Fala entuzjazmu wzbierała z każdą minutą. Po chwili zapomnieli o bożym świecie
i z wielkim poruszeniem włączyli się w tę zbiorową, szaleńczą, pozbawioną
wszelkich hamulców teleinformatyczną ucztę. Rzec by można: rytualny ubój
cennego czasu.
Z wielkim trudem i ku olbrzymiemu
oporowi stawianemu przez braci, Dobromiła wytargała w końcu bliźniaki z tego
miejsca. Wciąż jeszcze protestowali, oponowali, próbowali wyszarpać się i
wrócić do tego „raju”, ale Dobromiła była silniejsza i nie dawała za wygraną.
Kiedy już ich kontestacja zaczęła powoli stygnąć i słabnąć, a rozsądek wracał
na swoje miejsce – Dobromiła skinęła głową w kierunku zatrzaśniętych wrót.
- „PIEKŁO. Tutaj zapomnisz o wszystkim, co ważne. Wchodzisz na własne
ryzyko?” – przeczytali całkiem wyraźny teraz napis.
- Wiecie, nie wszystko jest takim,
jakim jawi nam się na początku. Bywa, że pierwsze wrażenie okazuje się złudnym.
Dopiero z dystansu możemy dostrzec rzeczy takimi, jakimi faktycznie są. A na to
często trzeba czasu. On zaś nie zawsze chce działać na naszą korzyść – rzekła
jak zwykle tajemniczym, lekko moralizatorskim tonem, który znali już z wyprawy w
okolice Grodziska (polecamy II część Kociogórskich bajań).
**********
- Mamo, mamo, obudź się! Co ty,
śpisz w bibliotece? To nie hotel! – chłopcy delikatnie potrząsnęli mamą, tak by
nie wzbudzić zainteresowania pozostałych bywalców biblioteki. - Nie uwierzysz,
co nam się przytrafiło! Spójrz, mamy kilka pamiątek – jak zwykle mówili jeden
przez drugiego.
- Aha, tutaj jest pewien list.
Dobromiła prosiła, byś przekazała go pani Leontynie, no wiesz, tej pani, co tak
ciekawie opowiada zawsze o historii Trzebnicy.
Mama – nieprzytomnym wciąż
wzrokiem – spojrzała na kopertę. Widniały na niej trzy znaczki: z białym
gołębiem, jakimś dziwnym owadem i kotem. - Zaraz,
zaraz, gdzieś już widziałam tego kota. Byłam wtedy małą dziewczynką, hmm…
- Dobromiła? Gdzie widzieliście
Dobromiłę? – powoli wracała do świata żywych.
- Obiecała, że niedługo się do
Ciebie odezwie. Powiedziała, że z pewnością marzysz o niezapomnianych
wakacyjnych wojażach.
- O tak – rozmarzona mama
uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Mamo, tatuś dzwoni. Pyta, gdzie
jesteśmy tak długo? Pyta też, gdzie przeczekaliśmy burzę i czy widzieliśmy tę
piękną, podwójną tęczę nad ratuszem.
- Powiedz, że zaraz zbieramy się
do domu. Jeszcze chwilka i się z nim spotkamy.
**********
- I co chłopcy, wybraliście sobie
coś ciekawego? – zapytała (jak zwykle miła, serdeczna i pogodna) pani Ala. –
Książki to gwarancja przygód i niezapomnianych wypraw w najdziwniejsze miejsca,
prawda?
Daję głowę, że filuternie puściła
przy tym oko.
- Nie zapomnijcie swoich kodów do
IBUK LIBRA. A może chcielibyście wziąć udział w konkursie, który organizuje
nasza biblioteka? Trzeba napisać o tym, dlaczego warto czytać. Wchodzicie w to?
- Wchodzimy!!! – radośnie odparli
bracia.
- A dorośli też mogą? – zapytała
(zupełnie na poważnie) mama.
- Regulamin przewiduje
uczestnictwo wszystkich grup wiekowych. A jeśli ci dorośli pielęgnują w sobie
wewnętrzne dziecko, to już jak najbardziej – pani Ala roześmiała się serdecznie.
– Aha, pani Aniu, proszę zabrać ze sobą znalezioną księgę. Nie jest własnością
biblioteki. Coś mi się zresztą wydaje, że jesteście współautorami tej
niezwykłej powieści…
Słowo honoru, że znowu wyłapałam
figlarny błysk w jej oku!
**********
- Dzień dobry, Pani Leontyno,
dobrze, że Panią spotykamy, mamy coś dla pani – mama poczęła gorączkowo szukać
czegoś w torbie.
- O, list od Dobromiły, dziękuję
serdecznie! A gdzie się teraz wybieracie?
- Do biblioteki, oddać prace na
konkurs literacki.
- Aaa, pisaliście o tym, dlaczego
warto czytać książki?
- Tak. Fikcja literacka i fantazja
to cudne skrzydła do innego świata. Aż dziw bierze, że wszyscy mają je na
wyciągnięcie ręki, a tak wiele osób dobrowolnie rezygnuje z tego przywileju
odmiany i ubarwienia swej codzienności.
- Mamo, a wspominałaś jeszcze coś
o przeznaczeniu…
- Eeee tam, szaaaaa, jak będzie
chciało, to samo się o nas upomni…
Z Przeznaczeniem bowiem tak już
jest. Nawet gdy nie macie w planach kolejnego rozdziału, a ono ma nań kaprys –
choćby nie wiem co, napisze się on sam. Czy tego chcecie, czy też nie. Dlatego
też nie mówimy Wam ani „żegnajcie”, ani „do usłyszenia”… Może jeszcze los
skrzyżuje nasze drogi, a może nie – któż to wie?
**********
Dziękujemy Ci, Drogi Czytelniku, za
wspólną podróż.
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jakie
korzyści Ty odnosisz z czytelnictwa? Jak możesz zachęcić innych do tego, by też z przyjemnością sięgali po książki i czytali?
Dzielmy się z innymi tym, co dobre.
Dzielmy się dobrym słowem.