30.06.2013

5 w 1 czyli No Pesos i Przyjaciele

(Zdjęcia zespołów - użyte w materiale - autorstwa są Igora i Borysa Dmytrowskich)

Niedziela. Wakacje (kto ma, ten ma). Zdecydowanie za wczesna godzina. Docierają do mnie rozmaite huki. Nic dziwnego: na koncercie jestem - przynajmniej jedną nogą snu. Druga noga wychodzi z półprzymkniętych powiek i... dostrzegam ją. Plastikowa perkusja. Strzepuję z kołdry resztkę koncertowego snu i mruczę: "synku, połóż się jeszcze"... "Nie, mamo, pogram trochę. Włączysz No Pesos? Prooooszę..."
Takim oto sposobem, niedzielnego poranka przenosimy się znów w sobotnią noc. Wspomnienia jeszcze żywo w nas pulsują. Młodzi, jeden przez drugiego, wyrzucają z siebie salwy słów: "a słyszałaś...? a widziałaś...? a co to było...? a co znaczyło...? a dlaczego...? a po co...? ale czadowo było!!! kiedy znów...?"
Po pierwsze to mam mieszane uczucia. Czy nie za głośno? Bo że za późno - to oczywiste, no właśnie... Zęby na dobranoc nie wymyte, bo zasypiali już na stojąco - ale że raz, to chyba nic, prawda? No i uwagi co niektórych - wiesz, TAKA muzyka dla dzieci? Choć ja uważam, że pośród tych wszystkich słuchowisk, bajek-grajek, poezji, wyjazdów do filharmonii, uczestnictwa w koncertach lisztowskich i całej masy innych aktywności - to chyba nieźle pokazywać różnorodność brzmień i wydarzeń; łatwiej wtenczas wyłowić perłę jakiegoś bakcyla i własnej pasji, myślę...

Pełne fascynacji dyskusje i naśladowanie artystów znaczą jednak chyba, że... nie jest źle?
Wracając do tamtej nocy... Na zaproszenie muzyków z No Pesos (bardzo dziękujemy!) - szykujemy się na to wielkie, koncertowe wydarzenie. Nie pierwsze w życiu chłopaków (wszak jako niespełna pięciolatkowie uczestniczyli już w Slot Art Festiwalu, a i później bywali tu i ówdzie, m. in. Pazur Festiwal), acz pierwsze o tak późnej (dla nich) godzinie. Chłopcy podekscytowani, zniecierpliwieni. Wybieramy się jeno na wyspę, przy ul. Leśnej, ale pakujemy się ostro: jedzenie, picie, chusteczki nawilżane, ciepłe ubrania, parasole. Wychodzimy. Wieczorne powietrze pachnie już latem, choć takim kapryśnym nieco. Dochodzimy w okolice lasu, tam zachodzące słońce zanurza się w kołdrze sennej wody. Złociste promienie rozbryzguje na tafli stawu, pozwala im bawić się w chowanego pośród rozkołysanych trzcin. Piękne okoliczności przyrody. Przystajemy na chwilę, by upust dać zachwytowi i zadumie, a następnie kierujemy się w stronę - otulonej zielenią - wyspy. Na mostek wkraczamy z lekkim onieśmieleniem. Zupełnie niepotrzebnie. Gospodarze imprezy witają gości, jakże miły gest. Atmosfera wokół sympatyczna, ciepła, przyjazna, sielska, nieomal rodzinna. Dorośli "się integrują", dzieci wokół radośnie brykają. Dojrzeć można twarze widziane w telewizji, jest i głos znany z radia. Seba - pan od oświetlenia (wciąż w pracy, a jednak jak na wiecznej imprezie) stoi na straży migocących kolorków. Wokół pod dostatkiem jadła, trunków. Nastrojowo płoną pochodnie. Jeszcze chwil kilka - i powietrze nasyci się melodyjnym aromatem.

(Pan) Michał Daniel Bąk rozpoczyna muzyczną biesiadę. Ukazuje całkiem nowe oblicze gitary. Struny przemawiają śpiewnym językiem, który trafia wprost do serc słuchaczy. Spod palców - jak skry natchnienia - sypią się wirtuozerskie dźwięki i - rozmarzone - wplatają się w warkocze wiatru. Ekspresyjnie lecą wraz z nim w wieczorną przestrzeń, umilając czas również spacerowiczom.



Następnie na scenę wchodzą idole moich synów - panowie tworzący No Pesos. Cali zamieniamy się w słuch. No, może nie cali, bowiem w przypadku niektórych zespołów istotną materię stanowi warstwa wizualna - a tutaj do czynienia mamy z takim właśnie przypadkiem. - "Ale wokalista potrafi zaryczeć! A jakie super robi miny.", - "Spójrz, basista ma taką samą gitarę jak ja.", - "A "kibordzista".../ gitarzysta... / perkusista..." - ekscytacjom końca nie ma... - "Jakie świetne te nowe piosenki! Wszystkie mi się podobają! Mamo, kupisz płytę?! Proszę! Uwielbiam tę kapelę!" Jest też nutka żalu, którą trzeba przełknąć: "a czemu nie było moich ulubionych kawałków: Adrian i Prezydent?" Ano nie było, bo w kolejce czekają już inne zespoły...


Houd, chociażby. To wprawdzie nie są aż tak bliskie mi rejony muzyczne, nie szarpią (mi) - rozkosznie - wnętrzności, aczkolwiek z przyjemnością słuchałam chłopaków. Ich inspiracje to zdecydowanie kawał dobrej Muzyki - przez duże, duuuże M. Stary, dobry rock i standardy bluesowe to to, co w duszach im gra - toteż poprzez swój przekaz częstują nas wyborną Prawdą. Są autentyczni, szczerzy i potrafią oddać odbiorcom swoje - jakże pozytywne - emocje. Zresztą mam do nich niebywały sentyment ze względu na inne projekty muzyczne, w których przez lata realizowali swoje pasje. Łukasz, wokalista, ma kawał głosu, którym potrafi wzruszyć, poruszyć i zaskoczyć. Od dawna zastanawiałam się: gdzież ten głos podziewa się? - kiedyś wszak, naście lat temu, był nieodłącznym elementem trzebnickiej rzeczywistości muzycznej.
Nawet się nie spostrzegliśmy, gdy pora nadeszła na kolejną roszadę na scenie. W międzyczasie toasty i śpiewy "sto lat". 
Cran na żywo miażdży jeszcze mocniej niż z Wrzuty. Borys - w uniesieniu - zdążył tylko wyszeptać: "kocham takie ciężkie brzmienia" (co rozlało mi uśmiech na twarzy). Zdecydowanie faworyci na mojej osobistej liście rodzimych formacji, co tu dużo mówić.

W tej chwili zrobiło się już zdecydowanie za późno, by dzieci nadal pozostawały na dworze. Nie mogłam się jednak oprzeć "gwoździowi programu". Tak rzadko zdarza mi się wyrwać z domu, że teraz - pozostając w objęciach muzycznej rozpusty - grzechem byłoby pójść, nie skalawszy uprzednio słuchu najrozkoszniejszym rytmem jaki istnieje. Punkowe ciasto zalało nasze zmysły, zanurzyliśmy się w nim bez reszty. Ubóstwiam szaleńców z Suchego Pionu. Istne wariactwo i nieprzewidywalność - to ich bezdyskusyjne atuty. Ech, gdzie te czasy, gdy energetyczny Taniec Punkowców rozbijał się pośród ścian Rzemiosła?

Mieliśmy zabawić tam niedługą chwilę. Ani trochę nie żałujemy, że zeszło zdecydowanie dłużej. Jest co wspominać. Wydarzenie muzyczne, jakich już w Trzebnicy nie doświadczamy (a jeśli tak, to zdecydowanie za rzadko). A przecież niegdyś bywały, byyywaaałyyy...

23.06.2013

Noc Kościołów

Pomysłów na sobotę mieliśmy kilka. Tak zwykle się składa, że jak już szykują się jakieś wydarzenia – wtedy sypią się jak z worka obfitości, wszystkie naraz. Nic tylko przebierać, wybierać i przełykać pigułę żalu, że nie sposób być w kilku miejscach jednocześnie. Ostateczną decyzję „co i gdzie” pozostawiłam moim synom. Takim oto sposobem wybrana została „Noc Kościołów”.

Kiedy wyszliśmy z domu, miasto przywdziane jeszcze było w jasną szatę. Powoli – w przebieralni wieczora - szykowało się do nałożenia szlafroka szarości, by wkrótce zrzucić go niepostrzeżenie i błyskawicznie zamienić na czerń nocnej koszuli.

Na placu nieopodal Bazyliki rozsiadło się na kołach Mobilne Muzeum bł. Jana Pawła II. Prezentowano w nim pamiątki po Ojcu Świętym, zdjęcia i filmy; nam jednak nie udało się już załapać na prezentacje, zdążyliśmy na demonstracyjne zasłanianie żaluzji – każdemu wszak należy się odpoczynek, a już na pewno w sobotę, po zachodzie słońca.

Wnętrze sanktuarium św. Jadwigi rozbrzmiewało chóralnymi śpiewami. Głosy „Głosu Duszy” z Białorusi wsiąkały w serca słuchaczy, wlewając weń piękno, tęsknotę, patriotyczne odruchy. To co im w duszach grało, w naszych zakotłowało się najcudniejszymi odcieniami polskości. Melodie prezentowanych pieśni ściskały krtanie, dławiły nostalgią, wciskały łzy pod powieki i rozsiewały pośród publiczności dreszczy mrowie.

Po chwilach wzruszeń i zasłużonych, gromkich owacjach pora przyszła na nocne zwiedzanie Bazyliki oraz Muzeum Sióstr Boromeuszek. "Przewodnik w sutannie" opowiedział pokrótce dzieje klasztoru i kościoła, a następnie zaprosił na wycieczkę po najciekawszych zakamarkach świątyni. Obejrzeliśmy eksponaty zgromadzone w najstarszej części Bazyliki (zbudowanej w stylu romańskim), krypcie św. Bartłomieja.

Czas płynął nieubłaganie, zatem śpieszyć trzeba było do kolejnego punktu programu – muzeum klasztornego. Wstyd przyznać, ale jeszcze do niedawna nie wiedziałam o jego istnieniu. Czasem wydaje mi się, że przyjezdni, licznie odwiedzający nasze „trzebnickie perły”, wiedzą więcej o skarbach zgromadzonych tutaj, niźli wielu miejscowych. A – wierzcie mi – było czym się zachwycać. Zbiory kolekcjonerskie sióstr boromeuszek są bogate i wielotematyczne: rozmaite publikacje, obrazy, pieczęcie, medaliony, porcelana z dawnych lat, szopka wybitnego rzeźbiarza - Tschötschela, instrumenty muzyczne, wypchane zwierzęta, sala pielęgniarska, afrykańskie pamiątki z misji – to ledwie ułamek z tego, co widzieliśmy. Nawet nie spostrzegliśmy, kiedy wybiła dwudziesta trzecia. Wszystko, co dobre, ma swój koniec.

Pożegnaliśmy siostry zakonne i wychynęliśmy z klasztornych murów wprost w objęcia czerwcowej nocy, poprzecinanej światłem latarni i pachnącej rozpaloną ciszą. Ta wymowna cisza śpiewała dla nas senne serenady. Migotała - rozpostartymi na nieboskłonie - gwiazdami i promieniała dumną superpełnią superksiężyca. 

Uwielbiam to miasto nocą. Uwielbiam noc rozlaną na tych milczących ulicach, rozmazaną po bezgłośnych chodnikach, kołyszącą się na firankach w wygasłych oknach. Uwielbiam Trzebnicę najeżoną pulsującymi, świetlistymi ciałami niebieskimi, przesiąkniętą aromatem coraz to chłodniejszego zmierzchu i wilgotniejącej trawy oraz rozcykaną poezją świerszczy. Uwielbiam odgłos jej kroków o północy.

O Nocy Kościołów, dzięki za wrażenia!


Postscriptum. W domu moi (niespełna siedmioletni) synowie podzielili się ze mną własną relacją z Nocy Kościołów. Dzięki ich uprzejmości do artykułu dołączam dwie fotki autorstwa Igora. A oto co Borys zanotował w swoim zeszycie (pozwoliłam sobie wcześniej skorygować błędy ortograficzne): "To były przepiękne śpiewy i opowiadania. W kościele widzieliśmy pana Wojtka Kowalskiego i pana Marka Długozimę. Byliśmy też w krypcie, jak i również w klasztorze, w muzeum. Kiedy wracaliśmy to zobaczyliśmy superpełnię księżyca (chociaż było zachmurzone niebo)." 
Cóż, jak tak dalej pójdzie - wkrótce przekazać im będę mogła pałeczkę prowadzenia bloga :)
















fot. Igor Dmytrowski

fot. Igor Dmytrowski


Parada Orkiestr Dętych